Mam na imię Krystyna, mam 67 lat i jedną córkę, Anię. Wychowywałam ją sama, bo mąż odszedł, gdy Anka miała zaledwie sześć lat. Zniknął z naszego życia na dobre. Zawsze powtarzałam sobie, że muszę być dla niej i matką, i ojcem. I chyba za bardzo wzięłam to sobie do serca.

Anka była całym moim światem. Nigdy nie myślałam o sobie, o jakiejś karierze, wyjazdach czy nowych związkach. Wszystko, co robiłam, robiłam z myślą o niej. Pracowałam w dwóch miejscach, żeby mogła chodzić na angielski i balet.

Gotowałam jej ulubione dania, nawet jak wracałam do domu padnięta. Nigdy jej niczego nie brakowało. A przynajmniej bardzo się starałam, by tak było.

Byłyśmy bardzo blisko. Zawsze rozmawiałyśmy o wszystkim. Nawet jako nastolatka przychodziła do mnie z problemami, opowiadała o koleżankach, pierwszych zauroczeniach. A potem dorosła. Skończyła studia, wyszła za mąż, urodziła syna. Cieszyłam się, że ułożyła sobie życie. I że wciąż do mnie dzwoni, że przyjeżdżają na święta, że mogę jej czasem pomóc przy wnuku.

Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Najpierw rozmowy były coraz krótsze. "Nie mogę teraz, później" – mówiła coraz częściej. Kiedy dzwoniłam, odbierała z wyraźnym zniecierpliwieniem. Gdy próbowałam zapytać, jak się czuje, jak praca, jak mały – mówiła, że nie ma czasu na takie pogaduszki.

Zaczęłam pisać wiadomości. "Jak się dziś czujesz?", "Potrzebujesz czegoś?", "Może przyjedziecie na rosół w niedzielę?". Czasem odpowiadała krótko: "Wszystko OK", a czasem wcale. Ale ja nie dawałam za wygraną. Martwiłam się. Tęskniłam. Chciałam być blisko.

Aż któregoś dnia, po tym jak zadzwoniłam do niej trzeci raz w ciągu tygodnia, odebrała i powiedziała:
- Mamo, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że to już nie działa tak jak kiedyś? Jesteś toksyczna. Ciągle pytasz, kontrolujesz, wtrącasz się.

Zamilkłam. Słowo "toksyczna" uderzyło mnie jak policzek. Ja? Toksyczna? Przecież ja ją tylko… kocham. Tylko się martwię. Czy naprawdę tak trudno zrozumieć, że gdy pytam "co u ciebie", to nie z ciekawości. Tylko z potrzeby serca?

Po tej rozmowie przez kilka dni nie mogłam spać. Przewracałam się z boku na bok, płakałam cicho w poduszkę. Przypominałam sobie, jak tuliła się do mnie, gdy była mała, jak mówiła "mamusiu, nie zostawiaj mnie". Przypominałam sobie, jak siedziałyśmy razem w kuchni i rozmawiałyśmy godzinami.

A teraz… nie chce ze mną rozmawiać wcale. Zaczęłam się zastanawiać, gdzie popełniłam błąd. Czy powinnam była mniej się angażować? Nie starać się tak bardzo? Dać jej więcej przestrzeni, nawet gdy była mała? Z drugiej strony – jak można przestać być matką? Czy istnieje coś takiego jak "za dużo miłości"? Nie wiem.

Od tamtej pory rzadziej dzwonię. Wysyłam krótkie wiadomości, ale nie zawsze dostaję odpowiedź. Wnuczka rośnie, a ja widuję go raz na kilka miesięcy. Gdy próbuję się spotkać, słyszę: "Teraz nie pasuje", "Jesteśmy chorzy", "Za dużo pracy". Nie robię już wyrzutów. Wiem, że to nic nie da.

Zaczęłam chodzić na spacery. Czasem spotykam się z sąsiadką, robimy razem na drutach. Ale w środku czuję pustkę. I ogromną tęsknotę. Tęsknię za moją córką. Za tą dziewczynką z warkoczami, która biegła do mnie z zeszytem, żeby pokazać mi szóstkę z dyktanda. Za tą nastolatką, która płakała mi w ramiona po pierwszym zawodzie miłosnym. Za tą kobietą, która mówiła mi, że jestem jej najbliższą osobą.

Dziś jestem "zbyt obecna". "Toksyczna". Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić. Ale jedno wiem na pewno: kocham ją. Nawet jeśli nie chce tego słyszeć.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];