Wczoraj znów zamknęłam się w łazience. Nie po to, by się umyć czy poprawić makijaż, bo od dawna już nie mam na to ochoty. Siedziałam na krawędzi wanny, przyciskając dłonie do twarzy, starając się stłumić szloch.
Za cienką ścianą rozbrzmiewały głosy syna, synowej i wnuka. Ktoś narzekał, że w lodówce brakuje masła.
Ktoś inny się śmiał, ktoś krzyczał, żeby "wreszcie wyłączyć ten telewizor". Słyszałam szuranie krzeseł, zapach smażonego mięsa wbijał się w nozdrza, choć chciałam tylko chwili ciszy i własnego oddechu.
Nigdy nie sądziłam, że życie po sześćdziesiątce będzie wyglądać właśnie tak: stłoczeni na pięćdziesięciu pięciu metrach, wiecznie zmęczeni i sfrustrowani. Gdyby mi ktoś kilka lat temu powiedział, że zabraknie mi miejsca nawet na moją ulubioną filiżankę, pewnie bym się roześmiała.
Ale dziś nie ma mi do śmiechu. Często myślę, że nie jestem już panią swojego domu, tylko gościem - zbędnym meblem w zatłoczonym mieszkaniu.
Jeszcze nie tak dawno byłam dumna z własnego kąta. Skromne, dwupokojowe mieszkanie, które z mężem kupiliśmy po ślubie, miało być naszym azylem. Po jego śmierci trzymałam się tych czterech ścian jak ostatniej deski ratunku - bo tu były nasze wspólne wspomnienia, zapach dzieciństwa syna, rodzinne święta, czułe listy schowane w szufladzie.
Syn wyprowadził się po studiach, ożenił z Anią, zamieszkali w wynajmowanej kawalerce. Gdy urodził się Kacper, zaczęli narzekać na ciasnotę.
Wszystko zaczęło się od rozmowy:
- Mamo, po co ci tyle miejsca? - pytał syn, bawiąc się kluczami. - My się dusimy na trzydziestu metrach, a ty siedzisz tu sama. Może zamieszkamy razem? Zrobimy remont, odświeżymy pokoje, będzie wygodniej dla wszystkich. To przecież tylko na chwilę, dopóki nie uzbieramy na coś większego…
Dałam się przekonać. Wnuk miał wtedy dwa lata, był oczkiem w głowie rodziców, a ja marzyłam, by mieć go przy sobie. Ania zapewniała, że wszystko ustalimy wspólnie, każdy będzie miał swoje miejsce, że podzielimy się obowiązkami. Tymczasowość miała potrwać "najwyżej rok".
Pierwsze tygodnie były nawet przyjemne. Gotowałam obiady, bawiłam się z Kacprem, syn pomagał przy naprawach. Czułam się potrzebna. Ale już po kilku miesiącach zaczęło być duszno - dosłownie i w przenośni. Z każdą nową zabawką Kacpra znikał kolejny kąt mojego salonu.
Pościel syna i Ani leżała na wersalce, bo ich pokój służył też za sypialnię i bawialnię. W łazience pojawiły się dwie dodatkowe szczoteczki, w kuchni piętrzyły się kubki i miski, półki w lodówce kurczyły się z dnia na dzień.
Z czasem zaczęły się konflikty.
- Znowu użyłaś mojej kawy? - pytała Ania z przekąsem.
- Przepraszam, myślałam, że to ta ogólnodostępna - odpowiadałam, choć wiedziałam, że w tej kuchni już nie ma "mojego".
Syn coraz częściej zapraszał kolegów - wieczorne mecze przy piwie w salonie stały się normą. Ja zamykałam się wtedy w sypialni, udając, że czytam, ale w rzeczywistości próbowałam nie słyszeć przekrzykiwań i śmiechu. W lodówce pojawiały się obce produkty, w koszu na śmieci ślady po przekąskach, których sama bym nie kupiła. Każda prośba, by "było ciszej" czy "zostawić coś na jutro", kończyła się fuknięciem lub pretensją: "Mamo, przecież to też nasz dom".
Najgorsze były kłótnie o miejsce. O to, kto i kiedy gotuje, kto sprząta, czyja kolej na pranie, gdzie trzymać ubrania, jak rozłożyć gości, co kupować do jedzenia. Często czułam się, jakbym przeszkadzała we własnym domu. Pewnego dnia, gdy poprosiłam, by schowali rzeczy po wizycie kolegów, usłyszałam:
- Mamo, trochę wyrozumiałości. Chyba nie chcesz być powodem, dla którego nam się nie układa?
Poczułam wtedy, jakby ktoś podciął mi skrzydła. Chciałam coś odpowiedzieć, ale zabrakło mi słów. Pomyślałam tylko: “A czy ktoś pyta, jak ja się tu czuję?".
Zaczęłam szukać wsparcia u sąsiadki, pani Ireny, która znała podobne historie. Podsuwała mi rady, podtrzymywała na duchu.
- Może warto pomyśleć o rozdziale? - pytała. - Są teraz różne programy, można zamienić mieszkanie na dwa mniejsze…
Próbowałam rozmawiać z synem i synową, ale kończyło się zawsze tak samo: "Nie możemy teraz o tym myśleć, w kawalerce będziemy się dusić. To dla Kacpra". W końcu nawet wnuk zaczął wyczuwać napięcie. Przychodził i przytulał mnie mocno, szeptał:
- Babciu, nie smuć się. Chciałbym, żebyś była szczęśliwa.
To był moment, w którym zrozumiałam, że dłużej tak nie wytrzymam. Zaczęłam zbierać informacje o zamianie mieszkania, rozmawiać z doradcami, szukać wsparcia. Nawet pani Irena zaproponowała pomoc w formalnościach. Pewnego dnia po kolejnej kłótni o "czyją kolej na mycie naczyń" postawiłam sprawę jasno:
- Albo znajdziemy rozwiązanie, w którym każdy będzie miał swój kąt, albo ja szukam nowego miejsca do życia.
A czasem, późnym wieczorem, kiedy siedzę w ciemnej kuchni i słucham, jak za cienką ścianą śpi mój wnuk, pojawia się jeszcze jedna myśl - ta najtrudniejsza, której boję się wypowiedzieć głośno.
Może powinnam wreszcie zrobić to, na co nigdy nie starczyło mi odwagi? Wygonić syna z synową, kazać im znaleźć własne mieszkanie, choćby i wynajmowane. Przecież to dorośli ludzie, a ja mam prawo do własnej przestrzeni i odrobiny spokoju na stare lata.
Ale zaraz potem przychodzi wątpliwość - jak wtedy poradzi sobie mój wnuk? Przecież on jest niewinny. To nie jego wina, że dorośli nie potrafią się dogadać, że jego rodzice wolą wygodę od kompromisu. Kacper niczego nie rozumie z tych dorosłych wojen, dla niego babcia to przytulenie, bajka na dobranoc, zapach kakao o świcie. Czy potrafiłabym patrzeć, jak cierpi przez nasze decyzje?
Nie wiem jeszcze, jak to się skończy. Może odważę się wyprowadzić, wynająć kawalerkę i zacząć wszystko od nowa. Może rodzina w końcu zrozumie, że nie chodzi o metry, tylko o szacunek i spokój ducha. Wiem jedno - muszę w końcu pomyśleć o sobie i nie pozwolić, żeby wszyscy decydowali za mnie. Nawet jeśli znów przyjdzie mi płakać w łazience - tym razem będę płakać z ulgi, że postawiłam granicę var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];