Otworzyłam drzwi, trzymając w jednej ręce torbę z zakupami, a w drugiej parasolkę ociekającą wodą. Wtedy usłyszałam:
- Pomóc pani?
Stał na korytarzu, elegancki, z uśmiechem, który zupełnie nie pasował do listopadowego deszczu. Pan Jerzy, wdowiec z drugiego piętra. Wiedziałam, że istnieje - widywałam go czasem na klatce schodowej, raz czy dwa w sklepie spożywczym. Ale nigdy wcześniej nie zamieniliśmy słowa.
- Dziękuję - odpowiedziałam, lekko zaskoczona. - Dam radę.
- Wiem, że pani da radę - uśmiechnął się. - Ale po co się męczyć?
Pomógł mi nie tylko z torbami. Pomógł mi wtedy z czymś znacznie większym - z myślą, że po sześćdziesiątce nic nas już nie spotka. Że wszystko, co piękne, już za nami.
Mam 61 lat. Od pięciu jestem rozwiedziona. Nie szukam nikogo, nie tęsknię za randkami ani flirtami. Tak przynajmniej mówiłam wszystkim - i samej sobie.
Ale czasem, kiedy siedziałam sama z herbatą przy kuchennym stole, wsłuchując się w tykanie zegara, czułam, że coś jednak we mnie czeka. Tylko nie wiedziałam na co.
Z Jerzym zaczęło się powoli. Najpierw był przypadkowy spacer - akurat wyszliśmy z klatki w tym samym momencie. Potem wspólna kawa, bo "przecież pada, a ten nowy lokal przy parku całkiem przyjemny". A potem już jakoś naturalnie - wiadomości, krótkie rozmowy na balkonie, pytanie "jak się pani dziś czuje?" i "czy nie potrzebuje pani czegoś ze sklepu?".
Najbardziej poruszyło mnie to, jak patrzył. Nie natrętnie. Nie z oczekiwaniem. Po prostu - uważnie. Jakby każde moje słowo miało znaczenie. Jakby widział więcej niż tylko moje zmarszczki i siwe pasma we włosach. Jakby widział kobietę.
Opowiadał mi o swojej żonie. Że była cicha, dobra, zmarła na raka. Że pierwsze dwa lata po jej odejściu nie potrafił normalnie funkcjonować. Że teraz wraca powoli do życia, ale już nie wierzy, że coś się wydarzy.
A ja mówiłam mu o tym, jak mąż odszedł do młodszej. Jak córka mieszka w Anglii i nie dzwoni zbyt często. Jak czasem czuję się niewidzialna - dla ludzi, dla świata, dla samej siebie.
- Pani Haniu - powiedział kiedyś. - Gdyby pani wiedziała, jak dobrze mi się z panią milczy.
To zdanie zostało ze mną na długo. Bo rzeczywiście - z nim można było milczeć tak, jak z nikim wcześniej.
A potem przyszła sobota. Zapukał do drzwi z bukietem róż.
- Wiem, że to może głupie - powiedział. - Ale uznałem, że pani uśmiech jest wart więcej niż jedno "dzień dobry" na klatce.
Zaniemówiłam. Bo nikt od lat nie przynosił mi kwiatów. Nikt nie zaglądał w moje oczy tak uważnie. I nikt nie mówił, że jestem warta czegoś więcej niż uprzejme "do widzenia".
Nie wiem, co z tego będzie. Nie mamy po dwadzieścia lat. Nie planujemy wspólnej przyszłości, przeprowadzki, wielkich rewolucji. Ale wiem jedno - spotkałam człowieka, przy którym znów czuję się żywa. Który nie ocenia, nie oczekuje, po prostu jest.
Może właśnie na tym polega dojrzała miłość? Nie na burzy emocji, tylko na ciepłym świetle, które pojawia się tam, gdzie już dawno zgasło. Na bliskości bez presji. Na obecności, która niczego nie musi udowadniać.
Dziś znów szliśmy razem na spacer. Trzymał mnie lekko pod ramię. Na ławce przy placu zabaw usiedliśmy obok siebie, nie mówiąc ani słowa. I pomyślałam:
"Jeśli tak wygląda późna miłość - to dobrze, że przyszła dopiero teraz. Może wcześniej nie byłam na nią gotowa"
var adsinserter = adsinserter || {};
adsinserter.tags = ['fulladsnew'];