Włożyłam do piekarnika jego ulubione rogaliki z serem. Ciepłe, pachnące, jak zawsze w sobotę. Miał przyjść z córką o dziesiątej. Przygotowałam też sok, śniadanie, kredki. Miałam nawet nowe puzzle - takie, jakie lubi.
Ale o dziesiątej nie było nikogo. O dziesiątej piętnaście - też nie. Dopiero o dziesiątej trzydzieści dostałam wiadomość: "Mamo, nie przyjdziemy. Nie chcę, żebyś więcej zajmowała się Antkiem. Porozmawiamy kiedy indziej".
Zamarłam. Czytałam to zdanie kilka razy. A potem usiadłam na kuchennym krześle, patrząc, jak ciemnieją moje rogaliki w piekarniku. Jak wszystko, co przygotowałam z myślą o nim, staje się bezużyteczne. Nie mogłam uwierzyć. Po tylu latach.
Kiedy Anka urodziła dziecko, byłam pewna, że zaczynam nowy rozdział. Zrezygnowałam z pracy, bo powiedziała, że nie ufa żłobkom. Że "ty, mamo, jesteś najlepszą opiekunką". I tak się zaczęło - pieluchy, spacery, zupki. Potem przedszkole, odbieranie, zabawy, przeziębienia. Ja w tym wszystkim, na pierwszej linii frontu.
Nie narzekałam. Kochałam wnuka jak własne dziecko. Z nim czułam się potrzebna. Spełniona. I miałam nadzieję, że ona to widzi. Że rozumie, ile oddaję z siebie.
Ale od jakiegoś czasu coś się zmieniło. Coraz rzadziej dzwoniła. Coraz częściej była napięta. Krytykowała: że dałam mu za dużo słodyczy, że za późno położyłam spać. Że źle ubrałam. Ja słuchałam i tłumaczyłam się jak uczennica. A przecież to ja przez lata byłam jej wsparciem. To ja odkładałam swoje plany, podróże, marzenia - "bo trzeba pomóc młodym".
A teraz? Teraz nagle nie chce, żebym się zajmowała jej dzieckiem. Bez rozmowy, bez wyjaśnienia.
Po tej wiadomości próbowałam zadzwonić. Nie odbierała. Wysłałam kilka wiadomości - odpowiedziała tylko: "Mamo, ja wiem, co robię. Muszę trochę odpocząć od tej sytuacji".
Od jakiej sytuacji? Od mojej miłości? Od tego, że byłam codziennie, punktualnie, z termosikiem zupy i czapką na zmianę?
Tydzień później zobaczyłam ich na spacerze z nową opiekunką. Młoda dziewczyna, może studentka. Szli za rękę, śmiali się. I wtedy coś we mnie pękło. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Poczułam… pustkę.
Zrozumiałam, że przez ostatnie lata żyłam jej życiem. Byłam zawsze "na zawołanie". Nie pytałam o nic, nie prosiłam o nic. I teraz, gdy już nie jestem potrzebna, jestem odstawiana na bok - jak termos, który już nie trzyma ciepła.
Długo myślałam, co dalej. Czy mam się prosić? Przepraszać za to, że chciałam być obecna?
Nie.
Zaczęłam od drobnych rzeczy. Znowu zaczęłam chodzić sama na długie spacery po parku. Odświeżyłam kontakt z koleżanką z liceum. Zrobiłam badania. Zaczęłam czytać książki, które leżały na półce od lat. Małe kroki. Ale moje.
I pewnego dnia Anka zadzwoniła. Powiedziała, że przesadziła. Że była przemęczona. Że nie chciała mnie zranić.
A ja wtedy, po raz pierwszy od dawna, powiedziałam:
- Nie wiem, czy jeszcze chcę wracać do tego, co było. Daj mi czas.
Bo miłość to nie tylko dawanie - to też wzajemność. Nawet w relacji z własnym dzieckiem. Nawet wobec wnuka. Jeśli mam wrócić, to nie jako wygodne rozwiązanie na trudny moment. Chcę być obecna jako matka, którą się widzi, i babcia, którą się naprawdę potrzebuje — nie tylko wtedy, gdy brakuje rąk do pomocy.