Wróciłam do domu i znalazłam na stole kartkę z kilkoma zdaniami. Leżała obok filiżanki po kawie, jakby ktoś wstał od stołu tylko na chwilę.
Pismo rozpoznałam od razu - to była ręka mojego męża. Kilka krótkich linijek, zapisanych szybko, nerwowo. Każde z nich brzmiało jak pożegnanie.
Zamarłam. Dłońmi drżącymi tak, że ledwo mogłam utrzymać kartkę, zaczęłam czytać. "Nie mogę już tak żyć", "Przepraszam za wszystko", "Może kiedyś zrozumiesz". Trzy zdania, które uderzyły we mnie jak cios.
Serce podeszło mi do gardła, w głowie miałam szum, a pod stopami poczułam pustkę, jakby grunt zniknął. Czy to znaczy, że odszedł? Że już go nie zobaczę? A może… że chce odebrać sobie życie?
Usiadłam przy stole, wpatrując się w te słowa, i nie wiedziałam, co robić. W całym domu panowała cisza, której wcześniej nie zauważałam. Była gęsta, dławiąca, nienaturalna. Zawsze o tej porze oglądaliśmy razem wiadomości, słyszałam brzęk talerzy albo jego komentarze spod telewizora. Tym razem było tylko to - kartka.
Pierwszą myślą było zadzwonić. Ale jego telefon milczał, nawet nie łączył. Drugą - jechać do pracy. Ale kiedy zadzwoniłam do sekretariatu, usłyszałam, że wyszedł wcześniej. Gdzie więc był teraz?
Każda minuta była torturą. Zaczęłam odtwarzać w głowie ostatnie miesiące. To, jak często bywał zamyślony. Jak unikał rozmów, jak znikał w weekendy "na siłownię". Jak jego oczy stawały się obce, jakby patrzył na mnie z innego świata. Niby nic, a jednak razem tworzyło obraz mężczyzny, który miał w sobie tajemnicę.
Pojechałam do jego siostry. Nic nie wiedziała. Do przyjaciela - rozłożył ręce. I nagle dotarło do mnie, że jestem kompletnie sama w tej niewiedzy. Sama z pytaniem: czy mój mąż właśnie odszedł, czy… coś gorszego wydarzyło się naprawdę?
Kiedy wróciłam wieczorem, kartka nadal leżała na stole. Wzięłam ją jeszcze raz do rąk. Litery rozmazały się od moich łez. W każdym zdaniu można było słyszeć żal, ale też dziwną ulgę. Czy to było pożegnanie ze mną, czy z życiem?
Dni mijały, a jego nadal nie było. W pracy wzięłam wolne, chodziłam po domu jak cień. Każdy dźwięk na klatce schodowej sprawiał, że serce biło mocniej - czy to on? A może listonosz, sąsiad, ktokolwiek, tylko nie on.
Po tygodniu dostałam wiadomość - krótką, tak samo jak tamten list. "Żyję. Potrzebuję czasu". Nic więcej. Ani gdzie jest, ani z kim, ani dlaczego.
I teraz codziennie patrzę na tę kartkę, która leży obok telewizora. Każde z tych zdań mogłoby być końcem, ale też początkiem. Zastanawiam się, czy wróci, czy odejdzie na zawsze. Czy powinno się walczyć o człowieka, który sam wybiera odejście, czy lepiej pozwolić mu iść?
Nie wiem, co mnie boli bardziej - to, że zniknął, czy to, że zostawił mnie z tysiącem pytań i ani jedną odpowiedzią. I właśnie to pytanie zostawiam tutaj - co wy byście zrobili? Czekali, walczyli, czy zamknęli za nim drzwi na zawsze? var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];