Napisałam do swojej pierwszej miłości. Nie planowałam tego. To był ten rodzaj nocy, kiedy wszystko w domu jest aż za ciche: zegar tyka za głośno, lodówka mruczy jak kot, a człowiek zaczyna czytać własne życie od końca.
Wyszukałam go - z ciekawości, z bezsenności, a może z kapitulacji. Znalazłam profil na portalu klasowym, stary adres mailowy z domeną, która brzmi jak relikt. Napisałam jedno zdanie: "Cześć, tu Kasia z 8B, ta od niebieskiej kurtki i śpiewania ‘Czas nas uczy pogody’ na apelu". Kliknęłam "wyślij", jakby to był niewinny eksperyment, a nie detonator.
Odpowiedź przyszła po minucie. Jedno zdanie:
"Wciąż pamiętam zapach twojego szalika z tamtego dnia, kiedy nie przyszłaś."
To zdanie otworzyło we mnie drzwi, o których myślałam, że dawno już zardzewiały. Ten szalik naprawdę pachniał zimą i płynem do płukania o nazwie "Błękitna Laguna". "Ten dzień" - pamiętałam go jak wryty. Mieliśmy się spotkać przy boisku za szkołą, w sobotę o czwartej.
Spadł deszcz, odwołali autobus do babci, tata kazał mi jechać następnym. Wróciłam późno i już nie pobiegłam. Nie powiedziałam mu nigdy dlaczego. A potem… potem poszliśmy w inne strony świata - najpierw powoli, jak ludzie przechodzą na drugą stronę ulicy, a potem szybko, jak pociągi mijające się w nocy.
Usiadłam przy kuchennym stole z telefonem w dłoni, jakby był zbyt ciepły, żeby go trzymać. Nagle wszystko wróciło - jego kurtka w kratę, śmiech pod sufitem sali gimnastycznej, spojrzenia, które się zatrzymywały o sekundę za długo. Jak bardzo można pamiętać coś, co nigdy się nie wydarzyło do końca?
"Za późno?" - odpisałam po chwili. Głupie pytanie, ale tylko na tyle starczyło mi odwagi.
"Za późno na tamto. Nie za późno na prawdę" - napisał.
Przez trzy godziny rozmawialiśmy jak ludzie, którzy zgubili ze sobą trzy dekady i nagle je znaleźli. O dzieciach, o rodzicach, których już nie ma, o pracy, która jest, a czasem jakby jej nie było, o tym, że nie umiemy dziś spać, jakby ktoś nam kazał być strażnikami własnych wspomnień. W pewnym momencie zadzwonił mój budzik na rano. Zdałam sobie sprawę, że "noc" ma już czwartą trzydzieści.
"Nie powinniśmy się tak rozpędzać" - napisałam.
"Zgoda. Zatrzymajmy się. Ale nie rozłączajmy" - odpisał.
Rano zrobiłam kawę, która smakowała jak środek uspokajający. W pracy byłam na autopilocie. Słowa klientów brzęczały jak trzmiele za oknem. Co chwilę łapałam się na tym, że sprawdzam telefon. Nie wysyłał lawiny wiadomości.
Tylko drobne, ciepłe sygnały: zdjęcie książki, którą kiedyś uwielbiałam; piosenka, której słuchaliśmy na szkolnym pikniku; zdjęcie ławki przy rzece w mieście, w którym dorastaliśmy. "Sprawdziłem. Wciąż tam stoi" - napisał.
Wieczorem zadzwonił. Zanim odebrałam, napisałam sobie w głowie instrukcję: "Mów spokojnie. Nie mów ‘zawsze’, nie mów ‘nigdy’. Nie przyspieszaj". Kiedy usłyszałam jego głos, poczułam, jak miękną mi kolana.
Nie brzmiał jak z dawnych czasów - brzmiał jak ktoś, kto przeszedł długą drogę, ale w środku zachował ten sam tembr czułości. Śmiał się krótko, zdaniami. Zamilkł wtedy, kiedy umilkłabym ja. Rozpoznanie bywa okrutnie szybkie.
"Jak żyjesz?" - zapytał.
"Normalnie" - powiedziałam, i obiecałam sobie, że przestanę kłamać nawet o pogodzie. - "Dzieci dorosły, w domu spokojnie. Czasem aż za spokojnie."
"Ja od dwóch lat sam. Spokój też bywa głośny" - odpowiedział.
Nie pytałam, czy "sam" znaczy "sam". W tym "sam" było wszystko. Powiedział, że nie proponuje spotkania, bo to byłoby nie fair - chce dać mi czas na oddech. "Jeśli kiedyś zechcesz, przyjadę pod stary most. O siedemnastej. Jak wtedy, kiedy nie przyszłaś. Będę czytać gazetę, w niebieskiej kurtce. Nie zapiszę daty. Ty wybierzesz dzień." - dodał na koniec. To było zdanie, które uderzyło mnie jak fala. Z jednej strony gest pełen taktu. Z drugiej - bilet bez daty ważności, który można trzymać w kieszeni i oszukiwać, że to tylko pamiątka.
Przez kolejne dni żyłam w dwóch równoległych wersjach. W pierwszej - zmywałam, pracowałam, odbierałam telefony, odpowiadałam "wszystko dobrze". W drugiej - pisałam do niego o drobiazgach, których nie opowiada się nikomu: jaką mam dziś herbatę, że boję się burzy, że szukam dawnej piosenki w nowej aranżacji.
On odpisywał podobnym rejestrem: "Upiekłem chleb, wyszedł krzywy, ale ciepły", "Śniło mi się, że spadł śnieg w czerwcu, a my mieliśmy po 17 lat i żadne z nas nie miało rękawiczek," "Przeszedłem obok kiosku, w którym kiedyś kupowałem ci gumy kulki - pamiętasz?".
Pamiętałam.
Pewnego popołudnia zadzwoniła córka. "Mamo, co u ciebie? Brzmisz inaczej. Lepiej?" - zapytała. Chciałam powiedzieć: "Napisałam do pierwszej miłości i chyba ona napisała do mnie z powrotem, tylko że w innej osobie". Zamiast tego powiedziałam: "Zaczęłam więcej czytać". "Dobrze ci to robi" - odparła.
Nie byłam naiwna. W głowie miałam cały zestaw znaków zapytania: co jeśli wchodzę w coś, co zniszczy mój spokój? Co jeśli wejdę w kliszę "spotkania po latach", z której życie potrafi budować tylko rozczarowania? Co jeśli okaże się, że kruszę szklany klosz wspomnienia, a pod nim jest zwyczajne powietrze?
A jednak czułam, że to jedno zdanie w jego pierwszej odpowiedzi - “pamiętam zapach twojego szalika" - obudziło we mnie nie tyle tamtą dziewczynę, ile zdolność, by znów coś czuć w pełnym zdaniu, nie półsłówkiem.
W sobotę pojechałam do miasta, w którym dorastaliśmy. Najpierw powiedziałam sobie, że "na chwilę, po chleb razowy z prawdziwej piekarni". Potem, że "przejdę koło szkoły, bo czemu nie". Usiadłam na ławce vis-à-vis boiska. W kieszeni płaszcza paliła mnie kartka z nazwą ulicy, pod którą jest "stary most". Siedziałam i słuchałam własnego serca tak, jak słucha się kogoś, kogo nie widziało się latami: z czułością i podejrzliwością naraz.
SMS od niego przyszedł, kiedy już podjęłam decyzję, żeby wrócić do domu. "Jestem w mieście. Bez planu. Jeśli chcesz, spaceruję dziś długo." Nie było w tym szantażu ani popychania. Tylko delikatna obecność.
Wstałam. Poszłam w stronę rzeki. Przed mostem zawróciłam. Poszłam do kawiarni, tej, gdzie kiedyś pracowała ciotka i dawała mi dodatkową bitą śmietanę. Wzięłam herbatę. Usiadłam przy oknie. Zaczęłam pisać wiadomość. Skasowałam. Napisałam znów.
"Siedzę w ‘Ptysiu’. Wiesz gdzie. Jeśli wejdziesz i powiesz ‘dzień dobry’, nie ucieknę. Jeśli nie wejdziesz - też będzie dobrze" - wysłałam.
Czekanie trwało tyle, ile paruje herbata, kiedy człowiek dmucha w łyżeczkę. Drzwi otworzyły się kilka razy. Ktoś wszedł. Ktoś wyszedł. I w końcu zobaczyłam go - starszego, siwiejącego, z tym samym sposobem trzymania książki, z tym samym skrzywieniem ust, gdy szuka słowa. Zatrzymał się, jakby chciał dać mi szansę. Uniósł rękę w geście pytania: "Mogę?". Skinęłam.
Usiadł naprzeciwko. Uśmiechnął się nieśmiało - tak samo jak pod sufitem sali gimnastycznej, tylko teraz było w tym więcej kruchości. Nie rozmawialiśmy o wielkich sprawach. O pogodach, o piekarni, o tym, że miasto jest mniejsze, gdy się dorasta. A jednak między zdaniami pulsowało tamto nieodbyłe się "kiedyś".
- Wiem, że każde "co by było, gdyby" żąda zapłaty - powiedział w pewnej chwili. - Nie chcę, żebyś płaciła. Chcę tylko powiedzieć to, czego nie zdążyłem: lubiłem cię tak, jak się lubi pierwszy i ostatni raz naraz.
Nie było fajerwerków. Nie było deklaracji. Poczuliśmy coś, co rzadko się zdarza: że można zamknąć krąg bez zadeptania środka.
Wyszliśmy z kawiarni razem. Jesień pachniała jak wtedy — mokrym liściem, dymem z kominków i czymś nieuchwytnym, co zawsze kojarzyło mi się z młodością. Szliśmy w stronę mostu, powoli, jakbyśmy oboje bali się, że jeden zbyt szybki ruch mógłby wszystko spłoszyć. On mówił o książkach, o tym, że znów zaczął grać na gitarze, ja o herbacie z miodem i ciszy w domu, która momentami staje się zbyt głośna.
Kiedy doszliśmy do rzeki, zatrzymaliśmy się. Woda płynęła leniwie, słońce chowało się za chmurami. Stał obok mnie, nie za blisko i nie za daleko — dokładnie tak, jak kiedyś, kiedy jeszcze nie byliśmy niczym, ale wszystko było możliwe.
- Wiesz… - zaczął powoli - ja nie szukam już wielkich historii. Nie potrzebuję pościgów ani dramatów. Ale kiedy dostałem od ciebie tamtą wiadomość… - spojrzał na mnie uważnie - …poczułem, jakby coś we mnie wróciło na swoje miejsce.
Serce ścisnęło mi się w gardle.
- Też to poczułam - wyszeptałam.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu. Wiatr szarpał gałęzie, na wodzie krążyła para kaczek. Wszystko było zwyczajne, a jednocześnie… przełomowe.
- Nie wiem, dokąd nas to zaprowadzi - powiedział. - Ale jeśli zechcesz, chciałbym spróbować. Już nie przegapić tej czwartej po południu pod boiskiem.
Wzięłam głęboki oddech. W głowie rozbrzmiewały wszystkie racjonalne głosy: "masz swoje życie", "to tylko nostalgia", "nie komplikuj". Ale pod nimi było coś mocniejszego — ciche, pewne "tak", które dojrzewało we mnie od chwili, gdy przeczytałam jego pierwszą wiadomość.
Odwróciłam się do niego i spojrzałam prosto w oczy.
- Spróbujmy - powiedziałam. - Tym razem naprawdę.
Nie całowaliśmy się filmowo na moście. Nie padły wielkie przysięgi. Po prostu wzięliśmy się za ręce — nieśmiało, jak nastolatkowie, ale pewnie, jak ludzie, którzy już wiedzą, co tracą, jeśli się boją.
Potem poszliśmy przed siebie, powoli, w stronę miasta, które znaliśmy na pamięć, a które nagle wyglądało inaczej. Jakby otworzyło się dla nas nowe przejście, którego wcześniej nie zauważaliśmy.
Wieczorem, kiedy wróciłam do domu, nie czułam ani zawrotu głowy, ani strachu. Czułam spokój. Taki, który przychodzi, gdy przestajesz pytać "a co, jeśli?", i po prostu robisz krok. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];