W dniu naszej rocznicy ślubu powiedział: "Już cię nie kocham". Ale nie to było najgorsze. Ale nie to było najgorsze.

Najgorsze było to, że miał wszystko zaplanowane. Miał już spakowaną torbę, wyłączony telefon i adres, pod który miał pojechać. Patrzył mi w oczy nie jak ktoś, kto żałuje, tylko jak ktoś, kto czekał, aż będzie mógł wreszcie uciec.

A ja? Jeszcze godzinę wcześniej prasowałam jego ulubioną koszulę. Myślałam, że pójdziemy do naszej restauracji, tej, w której się oświadczył. Nawet kupiłam nową sukienkę - głupia ja - i schowałam pod poduszką mały prezent, który miał być niespodzianką.

W jednej chwili wszystko przestało mieć sens. Ale to, czego dowiedziałam się kilka tygodni później, sprawiło, że tamtego wieczoru… wręcz mu współczułam. Bo prawda, którą odkryłam, była znacznie gorsza niż odejście.

Zawsze wiedziałam, że związek po trzydziestu latach nie przypomina romansu z komedii romantycznej. Żyliśmy spokojnie, przewidywalnie. Ta sama kawa rano, te same zakupy w sobotę, te same rozmowy o dzieciach, rachunkach, drodze do pracy. Byliśmy dla siebie życzliwi, nawet czuli - ale coraz rzadziej się dotykaliśmy, śmialiśmy, patrzyliśmy sobie w oczy.

Nie było między nami dramatu, tylko… cisza. Czasem czułam się tak, jakbyśmy oboje znikali w tej ciszy. Aż pewnego dnia on naprawdę zniknął.

Po jego wyjściu długo nie mogłam dojść do siebie. Siedziałam w kuchni i wpatrywałam się w zegar. Tort, który miałam przygotowany, stopniał pod szkłem. Świeczki stały nieodpalone. Nikt nie przyszedł. Nikt nie zadzwonił. Tylko jedno zdanie wypowiedziane wcześniej w korytarzu dudniło mi w głowie jak echo: "Już cię nie kocham".

Nie rozumiałam, jak można tak po prostu odejść. Jak można zapomnieć o tylu latach, o wspólnym życiu, o dzieciach, o planach na starość. Ale on nie zapomniał. On po prostu… wybrał coś innego.

Kilka tygodni później spotkałam na ulicy koleżankę z dawnych lat. Magda. Razem studiowałyśmy, bywała u nas na kolacjach w czasach, gdy jeszcze mieszkaliśmy w kawalerce. Potem kontakt się urwał - przynajmniej tak mi się wydawało.

Zdziwiła się na mój widok, zaczęła od niezobowiązujących pytań, ale w jej spojrzeniu było coś, co mnie zaniepokoiło. Przełknęła ślinę, spojrzała w bok i powiedziała:

– Wiesz, nie powinnam się wtrącać… ale może powinnaś wiedzieć, że widuję Marka w naszej dzielnicy. Często. Z kimś. Z Anką.

Z Anką. Zaniemówiłam. Anna była naszą wspólną koleżanką z grupy. Piękna, wygadana, z poczuciem humoru. Typ, który przyciągał mężczyzn. Ale przecież ona wyjechała do Irlandii, wyszła za jakiegoś faceta, słuch po niej zaginął. A teraz… teraz była z moim mężem?

Zaczęłam szukać. Cicho, dyskretnie, ale z determinacją. Przejrzałam jego stare maile, profile, nawet zdjęcia na stronie księgarni, w której pracował. A potem trafiłam na jedno zdjęcie - z wieczoru autorskiego. I oni oboje. Ona z jego ramieniem na plecach. Oboje uśmiechnięci, zapatrzeni w siebie. Data? Dwa miesiące przed naszą rocznicą.

Prawda była banalna. I bolesna. On nigdy nie przestał z nią pisać. Gdy po studiach każde z nas poszło w swoją stronę, oni zostali w kontakcie. Najpierw okazjonalnie, potem coraz częściej.

Wymieniali maile, potem wiadomości, potem zaczęli się spotykać, gdy ona wróciła do Polski. Spotkania przy kawie. Przy winie. W hotelach. W jego służbowych podróżach.

Czuł się przy niej znowu młody, śmieszny, interesujący. Mówił jej rzeczy, których ja nie słyszałam od lat. A ona była zachwycona: wspomnieniami, nostalgią, drugim życiem. Dawała mu to, czego ja nie miałam już siły mu dawać.

Wiedziałam, że w naszym małżeństwie nie wszystko było idealne. Ale nie wiedziałam, że on przez tyle lat żył w jakimś równoległym świecie, który dla mnie był zamknięty. I że wystarczyła jedna data - nasza rocznica - żeby przekreślić wszystko i odejść.

Nie szukałam konfrontacji. Nie pisałam do niej. Nie dzwoniłam do niego. Chciałam zniknąć, schować się. Być może to był szok, może wstyd, a może lęk, że jeśli zapytam, usłyszę tylko potwierdzenie tego, co już wiem. Że nie byłam jedyna. Że nie byłam wystarczająca. Że przez ostatnie lata nasze życie było tylko teatrem.

Ale po pewnym czasie zaczęłam inaczej na to patrzeć. Ich związek też nie był idealny. Też się w nim kłócili, też mijali, też ranili. A on, po roku z nią, przysłał mi krótką wiadomość: "Myliłem się. Przepraszam. Jeśli będziesz gotowa, porozmawiajmy".

Nie odpisałam. Nie dlatego, że chciałam się mścić. Po prostu zrozumiałam, że to, co miałam z nim - skończyło się dużo wcześniej, niż on to powiedział. A ja przez lata trzymałam się tylko cienia, wspomnień, nawyków.

Dziś nie wiem, co bardziej bolało: jego odejście, czy świadomość, że ja przez lata też żyłam w złudzeniu. Ale wiem jedno - nigdy nie chcę wracać do życia, w którym ktoś patrzy na mnie tylko wtedy, gdy jestem w nowej sukience. Albo gdy mnie traci.

Lepiej być sama, niż być niewidzialna. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];