Myślałam, że pracuje po godzinach. Czasem wracał późno, mówił, że projekty się przeciągają, że klient zadzwonił w ostatniej chwili. "Taka branża", wzdychał, zdejmując płaszcz.
Wierzyłam. Bo czemu miałabym nie wierzyć? Był zmęczony, ale czuły. Przynosił kwiaty, dziękował za obiad, całował w czoło. Wszystko się zgadzało.
Aż do dnia, kiedy przypadkiem spotkałam go w mieście. Był środek tygodnia, miał być na spotkaniu z klientem. Ja akurat wracałam wcześniej z pracy, postanowiłam zajść do nowej piekarni - i wtedy go zobaczyłam.
Szli razem. On i kobieta, może dziesięć lat młodsza. Rozmawiali, śmiali się. W ręku niósł torbę z zakupami, jakby wracał do domu. Ale nie do naszego.
Szłam za nimi, z bijącym sercem, nie czując nóg. Weszli do starej kamienicy kilka ulic od naszego bloku. Patrzyłam, jak zamyka za sobą drzwi, wpisuje kod domofonu z pamięci. I wtedy zrozumiałam. On nie wracał późno z pracy. On po prostu wychodził wcześniej z tamtego drugiego domu.
Nie wiedziałam jeszcze, co znajdę, gdy odważę się wejść do środka. Ale już wtedy czułam, że moje życie zaraz się rozpadnie.
Stałam na chodniku i patrzyłam na drzwi, które właśnie się za nim zamknęły. Nogi miałam jak z waty. Przez chwilę myślałam, że zadzwonię - pod pretekstem, że zapomniał czegoś do pracy, że coś się stało w domu. Ale telefon był bezużyteczny. Nawet gdyby odebrał, usłyszałabym tylko uprzejmą wersję kłamstwa, do którego tak się przyzwyczaił.
Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Wiem tylko, że przez resztę dnia chodziłam jak w transie. Przygotowałam obiad, nastawiłam pranie, nawet odkurzyłam - jakbym próbowała przykryć rutyną to, co zobaczyłam. Wieczorem przyszedł do domu jak zwykle. Uśmiechnięty, zmęczony, pachnący jakimś nowym zapachem, który - jak wtedy pomyślałam - “może być z nowej kawiarni".
– Dużo pracy? – zapytałam, zerkając na niego spod rzęs.
– Masakra – jęknął i rozpiął kołnierzyk. – Mam nadzieję, że jutro będzie spokojniej.
Wtedy się upewniłam. Kłamstwo w czystej postaci. Powiedziane z taką lekkością, jakby naprawdę nic się nie stało.
Całą noc nie spałam. Następnego dnia poszłam tam znowu. Ta sama kamienica, to samo wejście. Czekałam. O trzynastej drzwi się otworzyły. Wyszła ona. Wysoka, z luźno związaną ciemną kitką, w dżinsach i szarym swetrze. Na ramieniu miała jego ulubioną torbę na laptopa.
Nie pomyliłam się. Kiedy trzasnęły za nią drzwi, podeszłam i nacisnęłam domofon. Kod? Nie znałam. Ale w tej samej chwili otworzył ktoś z mieszkańców. Weszłam. Schody były strome. Czułam, jak serce bije mi jak oszalałe. Trzecie piętro. Stanęłam przed drzwiami, które wcześniej widziałam. I wtedy go usłyszałam. Głos. Jego śmiech. Dochodził zza drzwi.
Nie zapukałam. Nie zrobiłam awantury. Nie zadzwoniłam z płaczem. Odeszłam. Na drżących nogach, z bijącym sercem. Ale już wiedziałam. To nie była przygoda. To był drugi dom.
Zaczęłam zbierać fakty. Drobiazgi, które wcześniej wydawały się niewinne. Jego przedłużające się delegacje. Weekendowe "warsztaty branżowe". Fakt, że nie chciał łączyć naszych kont bankowych. Zawsze był ostrożny, dobrze zorganizowany, inteligentny. Potrafił ukrywać swoje drugie życie przez dwa lata.
Zamknęłam się w sobie. Przestałam mówić. Nie chciałam awantury. Nie wiedziałam, co powiem, gdy zbiorę się na rozmowę. Tylko jedno wiedziałam na pewno – że to, co było między nami, już nie istnieje.
Pewnego dnia, gdy był w pracy, przeszukałam jego biurko. W drugiej szufladzie znalazłam drugą komórkę. Stara nokia, jakby służbowa. W środku – dziesiątki wiadomości. “Kupiłem wino na wieczór", “Tęsknię już", “Twój szlafrok czeka". Zdjęcia. Selfie w kuchni, wspólne śniadania. On, uśmiechnięty, inny niż przy mnie.
Czułam się, jakby ktoś wpuścił lodowaty deszcz do środka mojego domu. Wszystko było nagle inne, obce, wilgotne i nie do zniesienia. Zostawiłam mu telefon na łóżku. Wieczorem wrócił wcześniej niż zwykle. Siedziałam w kuchni, w milczeniu, nie patrząc na niego.
– Znalazłaś?
Skinęłam głową.
Nie zaprzeczył. Nie przeprosił. Po prostu usiadł naprzeciwko i przez długą chwilę nie mówił nic. A potem wypowiedział jedno zdanie, które zapamiętam do końca życia.
– Ja po prostu przestałem być sobą przy tobie.
Nie płakałam. Nawet nie krzyczałam. Powiedziałam tylko, że chcę, żeby się wyprowadził. Nie zrobił sceny. Tego samego wieczora zaczął się pakować. Wziął tylko część rzeczy. Resztę miał odebrać "kiedy indziej". Ale ten "kiedy indziej" nigdy nie nadszedł. Kilka dni później wysłał kuriera. I to był koniec.
Zostałam sama. W mieszkaniu, które zbudowaliśmy razem. Wśród mebli, które wybieraliśmy wspólnie, w kuchni, w której gotowałam mu przez dwadzieścia lat. Samotność była bolesna, ale też… wyzwalająca.
Nikt już nie kłamał. Nikt nie znikał. Nikt nie przynosił kwiatów na odczepnego.
Minęły miesiące. Odeszłam z pracy. Zaczęłam terapię. Przez długi czas unikałam ludzi. Ale któregoś dnia, zupełnie spontanicznie, poszłam na spacer po parku. I wtedy zauważyłam wystawę fotograficzną. Zdjęcia codzienności – starsi ludzie, dzieci, przyroda. Przystanęłam. Było w nich coś kojącego.
Wracałam tam codziennie przez tydzień. Potem zapisałam się na kurs fotografii. Nie z ambicji. Z potrzeby. Kupiłam aparat. Taki sam, jak miał on. Uczyłam się kadrować, patrzeć. I po raz pierwszy od dawna poczułam coś na kształt radości.
Wciąż bywały dni, kiedy bolało. Zwłaszcza gdy znajomi pytali, co u nas. Albo gdy na zakupach widziałam pary w średnim wieku trzymające się za ręce. Ale bywały też dni, kiedy budziłam się i czułam spokój.
Kiedyś zrobiłam zdjęcie starej kobiety na przystanku, z siatką pełną jabłek. Miała takie oczy, że musiałam ją zapytać, czy mogę je opublikować. Spojrzała na mnie i powiedziała: "Cokolwiek pani robi, niech pani robi to z serca. Bo tylko to zostaje".
I to było moje podsumowanie. Nie tego rozdziału, ale całego życia.
On odszedł. Zniknął pięć ulic dalej. Ale ja przeszłam znacznie dłuższą drogę. I wróciłam do siebie. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];