Zawsze myślałam, że najgorszą zdradą w małżeństwie jest kochanka. Myliłam się. Najgorsza jest ta zdrada, która siedzi cicho w szufladzie, w portfelu, w telefonie - i czeka na odpowiedni moment, żeby odebrać człowiekowi całe poczucie bezpieczeństwa.
Tydzień temu zauważyłam, że Dominik ma drugą kartę bankową. Coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Nawet nie próbował ukrywać paniki, która przemknęła mu po twarzy.
- A to? - spytałam, czując, jak moje serce przyspiesza.
- To taka… dodatkowa karta. Nic wielkiego - mruknął.
Nacisnęłam go. W końcu powiedział prawdę.
I ta prawda uderzyła mnie mocniej niż jakakolwiek kłótnia, jakiekolwiek trudne słowo, które kiedykolwiek między nami padło.
Dominik przez dziewięć lat odkładał pieniądze "na wypadek rozwodu".
Odkąd powiedzieliśmy sobie "tak".
Odkąd zostaliśmy rodziną.
Odkąd urodziła się nasza córka.
Stałam w kuchni, ściskając w palcach róg blatu, jakby tylko on trzymał mnie przy życiu.
- Czy ty zwariowałeś? - wyszeptałam. - Myślisz o rozwodzie, odkąd wzięliśmy ślub?
- To tylko zabezpieczenie - powiedział spokojnie. - Ty masz mieszkanie, a ja nie mam nic. Gdyby coś się stało, zostanę bez dachu nad głową.
Gdyby coś się stało?
Co niby miało się stać… oprócz tego, że on sam to przygotowywał?
Jesteśmy z Dominikiem małżeństwem od dziewięciu lat. Przeszliśmy przez wszystko: brak pieniędzy, nocne kłótnie, śmiech przy kolacji, pierwsze kroki córki, pierwsze choroby, pierwsze porażki. Zawsze uważałam nas za drużynę. Może nie idealną, ale walczącą po tej samej stronie.
Tak mi się przynajmniej wydawało.
Od początku teściowa, pani Ania, lubiła mieszać w naszym życiu. Już na starcie uważała, że mój dom - mieszkanie po dziadkach - "nie wypada" jako miejsce dla młodego małżeństwa.
- Mężczyzna nie powinien mieszkać u żony - powtarzała. - Sprzedacie to mieszkanie, a pieniądze będziecie odkładać.
Już wtedy coś mnie ukuło.
Ale Dominik powtarzał słowa matki jak papuga:
- Musimy myśleć o przyszłości. Co jeśli się rozwiedziemy? Ty będziesz miała gdzie mieszkać, a ja nie.
Wtedy myślałam, że to tylko nieszczęśliwy żart, może wpływ matki. Pokłóciliśmy się. Ustaliliśmy granice. Obiecał, że koniec tych rozmów. Że nigdy więcej. Że on chce być ze mną "na zawsze".
Minęło kilka lat. Wydawało się, że wszystko wróciło na swoje miejsce. Nie zapraszałam teściowej, bo za każdym razem udawało jej się posiać w naszym domu ferment. Ale jeździliśmy do niej regularnie, bo Kasia była jej oczkiem w głowie.
Życie było zwyczajne, trochę trudne, trochę radosne. Odkładaliśmy każdą złotówkę. Oszczędzaliśmy na kuchenkę, kurtkę dla córki, nowe buty. Dominik brał nadgodziny, chodził na rozmowy o pracę, szukał lepszej posady.
Ja - po stracie pracy - znalazłam zatrudnienie w budżetówce. Mało płatne, ale stabilne. Myślałam, że jesteśmy w tym razem. Że budujemy przyszłość, krok po kroku.
Aż w końcu dowiedziałam się, że buduję ją sama. Tamtej nocy, kiedy odkryłam drugą kartę i całe to tajne konto, nie mogłam uwierzyć własnym uszom.
Dominik nawet nie próbował się tłumaczyć tak, jak powinien.
- Chodziło o bezpieczeństwo - powtarzał. - Tak jest rozsądnie. Każdy mężczyzna powinien mieć jakieś oszczędności na czarną godzinę.
- Ale dlaczego przeze mnie? - zapytałam. - Dlaczego myślałeś o rozwodzie?
- Bo nigdy nic nie wiadomo - odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Wtedy poczułam się, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przypomniałam sobie każdą naszą kłótnię o pieniądze. Każde moje "może poczekamy z zakupem", bo brakowało nam do końca miesiąca. Każde ważne wydatki, odkładane na później.
Kiedy złamał mi się ząb i musiałam jechać do taniego dentysty. Kiedy nie było nas stać na prezent urodzinowy dla Kasi. Kiedy pękł mi pasek w jedynych butach do pracy i przez dwa dni chodziłam w starych, żeby nie robić zakupów na siłę.
To wszystko było niepotrzebne.
On miał pieniądze.
Tylko nie zamierzał ich wydać na swoją rodzinę.
Wtedy w mojej głowie pojawiła się tylko jedna, bardzo wyraźna myśl:
"To nie jest partner. To nie jest mąż. To ktoś, kto od początku planował ucieczkę".
Przez cały tydzień po tym odkryciu chodziłam jak cień. Nie mogłam spać. Nie mogłam jeść. Nie byłam w stanie patrzeć Dominikowi w oczy.
On próbował udawać, że nic się nie stało.
- Kochanie, wrzuć na luz. To tylko zabezpieczenie. Przecież nic się nie dzieje.
Ale działo się.
W moim sercu coś umarło na dobre.
W piątek, kiedy wrócił z pracy, czekała na niego walizka.
Spakowana.
Starannie zapięta.
- Jedź do mamy - powiedziałam spokojnie. - Skoro jej słuchasz, skoro ona od początku budowała w twojej głowie ten plan… pasujecie do siebie.
- Co ty robisz? - wyszeptał. - Nie wygłupiaj się. Przecież nic wielkiego się nie stało.
- Oszczędzałeś na moje odejście. Teraz ja odchodzę pierwsza.
Nie krzyczałam.
Nie płakałam.
Czułam tylko pustkę i… ulgę.
Bo zrozumiałam wreszcie jedno: Lepiej być samemu niż z kimś, kto kocha tylko pod warunkiem, że ma poduszkę finansową na wypadek, gdyby trzeba było uciekać.
Dominik wyszedł. Nie zatrzymałam go. Nie miałam już czego ratować. I może kiedyś będzie mnie to bolało. Może nadejdzie dzień, w którym poczuję tęsknotę.
Ale na razie czuję coś innego: sprawiedliwość. I bardzo głębokie przekonanie, że człowiek, który od początku trzyma w szufladzie "plan B", nigdy nie zasługiwał na plan A. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];