"Proszę tu podpisać" - powiedział notariusz spokojnym głosem, a ja nagle zrozumiałam, że właśnie tracę mieszkanie, w którym przeżyłam całe swoje dorosłe życie.

Jeszcze godzinę wcześniej siedziałam obok syna w samochodzie i próbowałam uspokoić nerwy. Powtarzał, że to tylko formalność, że chodzi o zabezpieczenie przyszłości dzieci, że "tak się teraz robi".

Mówił szybko, pewnie, jak ktoś, kto wszystko już sprawdził. A ja? Ja ufałam. Bo przecież to mój syn. Ten sam, którego trzymałam za rękę, kiedy bał się pierwszego dnia w szkole. Ten, dla którego byłam w stanie oddać wszystko.

W kancelarii było chłodno. Pachniało papierem i kawą. Synowa uśmiechała się uprzejmie, ale nie patrzyła mi w oczy. Notariusz czytał coś o dożywociu, o przeniesieniu własności, o prawach i obowiązkach.

Słowa zlewały mi się w jedno. Chciałam zapytać, ale czułam się głupio. Przecież wszyscy wyglądali, jakby dokładnie wiedzieli, co się dzieje. Tylko ja jedna siedziałam tam z uczuciem narastającego niepokoju.

"Mamo, podpisz, bo nie mamy całego dnia" - powiedział syn cicho, z lekkim zniecierpliwieniem. I wtedy po raz pierwszy pomyślałam: a jeśli to nie jest pomoc, tylko pożegnanie z moim domem?

Poprosiłam notariusza, żeby jeszcze raz wyjaśnił jeden punkt. Potem drugi. Syn westchnął ciężko, synowa spojrzała na zegarek. Czułam na sobie ich wzrok, jak nacisk. Jakby ta chwila była testem, który właśnie oblewam.

W pewnym momencie usłyszałam własny głos, obcy i drżący: "Przepraszam, ale ja dziś tego nie podpiszę". Zapadła cisza tak gęsta, że aż bolały uszy. Notariusz skinął głową ze zrozumieniem, syn spojrzał na mnie, jakby mnie nie poznawał. "Jak to nie podpiszesz?" - zapytał ostro. Wstałam, czując, że jeśli teraz usiądę, już nie będę miała siły wyjść.

W samochodzie nie odezwał się ani słowem. Dopiero pod moim blokiem wybuchł. Że robię problemy, że nie myślę o wnukach, że wszystko było dogadane. Synowa stała obok, milcząca, z tą samą uprzejmą twarzą. "Zawiodłaś mnie" - powiedział syn. To zdanie bolało bardziej niż krzyk. Zamknęłam drzwi i długo stałam w przedpokoju, oparta o ścianę, z sercem bijącym jak oszalałe.

Od tego dnia zaczęły się telefony. Codziennie. Najpierw spokojne rozmowy, racjonalne argumenty. "To tylko formalność, mamo". "Przecież nic nie tracisz". Potem pojawiły się wyrzuty. "Przez ciebie nie możemy wziąć kredytu". "Dzieci będą miały gorzej".

Synowa dzwoniła rzadziej, ale jej słowa były bardziej precyzyjne. Pytała, czy mam świadomość, ile kosztuje opieka w domu spokojnej starości. Czy pomyślałam, co będzie, jeśli coś mi się stanie. Zaczęłam budzić się w nocy z lękiem, że naprawdę jestem egoistką.

Rodzina szybko podzieliła się na dwa obozy. Jedni mówili, żebym się nie wygłupiała. Inni milczeli. Najgorsza była cisza syna po kilku tygodniach. Przestał dzwonić. Przestał przywozić wnuki.

Na święta dostałam krótką wiadomość: "Nie przyjedziemy". Płakałam wtedy długo, z poczuciem winy, które wżerało się we mnie jak rdza. Myślałam nawet, żeby zadzwonić i powiedzieć, że się zgadzam. Że podpiszę wszystko, byle tylko wrócił.

Nie zadzwoniłam. Poszłam do prawnika. Usłyszałam, co naprawdę oznacza ta "formalność". Jak łatwo można stracić kontrolę nad własnym życiem. Wróciłam do domu i pierwszy raz od dawna poczułam ulgę, zmieszaną ze strachem. Wiedziałam już, że jeśli ulegnę, nie będę umiała spojrzeć na siebie w lustro.

Mijały miesiące. Uczyłam się samotności, której tak bardzo się bałam. Robiłam rzeczy, na które wcześniej nie miałam odwagi. Przestawiałam meble, wychodziłam sama na spacery, przestałam czekać na telefon. Ból nie znikał, ale stawał się cichszy. Czasem myślałam o synu i zastanawiałam się, czy pamięta jeszcze, jak czytałam mu bajki przed snem.

Minął rok. Dokładnie rok od dnia, w którym nie podpisałam dokumentów. Zadzwonił telefon. Jego imię na ekranie sprawiło, że ręce zaczęły mi drżeć. "Mamo, możemy się spotkać?" - zapytał cicho.

Spotkaliśmy się w kawiarni, neutralnym miejscu. Wyglądał starzej, zmęczony. Mówił długo, nieskładnie. O presji, o kredycie, o kłótniach z żoną. O tym, że zrozumiał, jak bardzo mnie skrzywdził. "Przepraszam" - powiedział w końcu. Nie rzuciłam mu się w ramiona. Skinęłam tylko głową.

Dziś mamy kontakt. Inny niż kiedyś. Ostrożniejszy. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno: miłość do dziecka nie powinna kosztować utraty własnego domu i godności. I tego już nigdy nie zapomnę. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];