Na poczcie odebrałam list polecony na nazwisko męża. Ten sam żółty świstek awiza, który znalazłam rano w skrzynce, teraz leżał na blacie okienka, a urzędniczka w okularach z łańcuszkiem przesuwała palcem po klawiaturze i pytała metalicznym głosem:

"Potwierdzi pani odbiór?". Trzasnęła pieczątka, tusz pachniał świeżo, a koperta - gruba, sztywna, z pieczątką dużego szpitala - wylądowała w mojej dłoni jak ciężar, którego nie prosiłam.

Wyszłam na zewnątrz, na styczniowy mróz. Śnieg skrzypiał pod butami, a koperta grzała mi dłoń, jakby miała własną temperaturę.

"Zostaw na stole, nie twoje" - podpowiadał rozsądek. "Otwórz, przecież od tygodni patrzy na ciebie obco, jakbyś była przechodniem" - szeptało coś innego, cichsze, ale uparte. Zanim zdążyłam dojść do domu, podkleiłam paznokciem krawędź kleju.

W środku były trzy kartki, białe, chłodne, śliskie. Nagłówek: Klinika. Oddział. Nazwisko męża. A niżej słowa, które najpierw nie chciały się ułożyć: "wynik", "dalsza diagnostyka", "pilne", "proponowane leczenie". Zdania rozsuwały się przede mną jak korytarz szpitalny - długi, nudny, bez okien. Czytałam raz, drugi, trzeci. Każde powtórzenie brzmiało głośniej.

I nagle wszystko z ostatnich tygodni zaczęło pasować do nowej układanki: jego milczenie przy kolacji, znikające wieczory "na siłowni", krótkie, urywane odpowiedzi, ten wzrok, jakby nie był pewien, jak mam na imię. Nie było żadnej "innej". Był strach.

Usiadłam na krześle w kuchni, z listem rozłożonym jak mapą, której nie umiem czytać. Z okna widać było szare niebo i balkon sąsiadów, na którym schnęły dziecięce rękawiczki. Na kuchence pyrkał rosół - gotowałam go mechanicznie, odruchami, których nauczyła mnie moja matka, a pewnie ją jej matka. Palcem gładziłam róg kartki, jakby od tego miała stać się mniej prawdziwa.

"Dlaczego mi nie powiedziałeś?" - usłyszałam własny głos, chociaż siedziałam w pustym mieszkaniu. Odpowiedziała cisza, ułożona z dźwięków: zegar w salonie, krople z kranu, odległe radio z sąsiedniego bloku.

Wzięłam list i schowałam go do puszki po herbacie jaśminowej - tej, do której wkładam wszystko, czego nie chcę zgubić: zapasowy klucz, metkę z pierwszej kurtki syna, zdjęcie z naszego wyjazdu nad morze sprzed lat. Puszka zazgrzytała wieczkiem jak skarbonka.

Kiedy wrócił, byłam już po trzeciej herbacie, z policzkami rozgrzanymi od pary. Zdejmował buty wolno, ostrożnie, jakby każdy ruch miał znaczenie. "Jak w pracy?" - zapytałam, a on, nie patrząc, odpowiedział: "W porządku". Kłamstwo miało zapach jego płaszcza - zimno i coś metalicznego, jak poręcz w tramwaju.

Nie wiedziałam, co zrobić z tym, co miałam w szafce. Wyjąć list jak as z rękawa? Przycisnąć go do stołu i powiedzieć: "Wiem, nie będziesz z tym sam"? A może udawać, że wciąż składam pranie i kroję warzywa, jakbyśmy byli wciąż w tamtym życiu, sprzed koperty?

Patrzyłam na niego ukradkiem. Twarz miał zmęczoną, ale inną niż zawsze - nie tylko wygiętą w dół na skroniach, jak u ludzi, którym brakuje snu, ale w jakiś sposób zamkniętą. Był obok, a jakby go nie było. Usiadł do stołu, dotknął łyżką rosołu, upił łyk i powiedział: "Dobry". Chciałam wyrzucić z siebie wszystko. Zamiast tego podałam mu pieprz i pietruszkę.

W nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam i słuchałam jego oddechu - płytkiego, niespokojnego, jakby płynął przez zbyt wąskie rurki. Wspominałam nasze pierwsze mieszkanie, śmieszny materac na podłodze, tę sobotę, gdy malowaliśmy ścianę na żółto i farba spłynęła mu na brwi, a ja śmiałam się, aż bolał mnie brzuch. Przez chwilę wydawało mi się, że jeśli przypomnę sobie wystarczająco dużo takich momentów, list straci moc. Nie stracił.

Nazajutrz poszłam do pracy, ale zawróciłam po dwóch przystankach. W autobusie czułam, że nie potrafię udawać normalności - że nie podołam mailom, raportom i rozmowom w kuchni o pogodzie, gdy w głowie miałam tylko ten list i strach, który nie był mój, a jego.

Zamiast wysiąść pod biurem, wysiadłam przy klinice, tej samej, której pieczęć widniała na kopercie. Stałam przed wejściem jak dziecko, które zgubiło się w tłumie - patrzyłam na ludzi wchodzących i wychodzących: kobietę z chustką na głowie, mężczyznę w garniturze z teczką, starszą panią prowadzoną pod rękę przez wnuczkę. Myślałam: oni wiedzą, z czym przyszli, a ja stoję tu jak intruz, z cudzą tajemnicą w torebce.

Nie weszłam do środka. Nie miałam prawa. Ale to, że zobaczyłam drzwi, przez które on pewnie już nie raz przechodził beze mnie, sprawiło, że poczułam się jak ktoś wykluczony z własnego życia.

Wróciłam do domu i długo siedziałam w kuchni, z listem przed sobą. Zrobiłam zdjęcie telefonu, jakby utrwalenie czarnych liter miało dać mi większą kontrolę. Potem włożyłam go z powrotem do puszki po herbacie - tej samej, w której trzymam drobiazgi z przeszłości.

Kiedy wrócił z pracy, spojrzałam na niego inaczej. Widziałam już nie tylko obcość w jego oczach, ale też strach. On - zawsze pewny siebie, opanowany, rozsądny - teraz był jak ktoś, kto zgubił drogę, a nie potrafi poprosić o pomoc.

Przez kolejne dni krążyliśmy wokół siebie jak dwie planety, których orbity się rozminęły. Rozmawialiśmy o rachunkach, zakupach, planach syna, ale każde zdanie było jak zasłona dymna. Między nami rosła cisza, cięższa niż wszystkie kłótnie, jakie kiedykolwiek mieliśmy.

W końcu wieczorem zaniosłam mu herbatę. Postawiłam kubek i zapytałam cicho:
- Chcesz mi coś powiedzieć?
Spojrzał na mnie długo, a potem spuścił wzrok. - Jutro - odpowiedział. - Jutro będzie lepszy dzień.

Wtedy wyjęłam z szafki puszkę, otworzyłam ją i położyłam list na stole. "Nie jutro" - powiedziałam. - "Dziś. Bo chcę być z tobą w tym, co się dzieje". Zamarł, a potem wziął głęboki oddech. Łzy, których nigdy wcześniej u niego nie widziałam, nagle spłynęły mu po policzkach.

Uklęknęłam obok fotela i objęłam go za ramiona. "Nie musisz już udawać. Poradzimy sobie razem" - szepnęłam. I po raz pierwszy od tygodni miałam wrażenie, że wróciliśmy na tę samą orbitę. Że choć list był ciężki jak kamień, we dwoje możemy go unieść. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];