Zadzwonił do mnie wieczorem. Głos miał zimny, urzędowy, jakby nie mówił do matki, tylko do obcej kobiety. "Mamo, chciałem ci powiedzieć… nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli nie przyjdziesz na ślub."

Na chwilę zamarło mi serce. "Nie zrozum mnie źle - po prostu to ma być kameralna uroczystość, tylko najbliższe osoby…" - dodał. Najbliższe osoby. A ja?

Stałam z telefonem w ręku, nie mogąc oddychać. Nagle świat stał się obcy, jakby ktoś jednym zdaniem wymazał mnie z czyjegoś życia. Jeszcze kilka lat temu przytulał mnie, kiedy miał złamane serce.

Dzwonił, żeby zapytać, jak zrobić jego ulubione naleśniki. A teraz mówi mi, że nie jestem już "najbliższą osobą"?

Nie będę udawać - nasze relacje od dawna nie były łatwe. Po rozwodzie z jego ojcem robiłam wszystko, by zapewnić mu normalne życie. Pracowałam na dwa etaty, nie spałam nocami, płaciłam za jego studia, wspierałam, jak mogłam.

Może właśnie dlatego nie zauważyłam, kiedy się oddalił. Kiedy z syna, który zawsze był przy mnie, zamienił się w mężczyznę, który coraz rzadziej dzwonił, coraz częściej się spieszył, a potem już tylko odpowiadał lakonicznie na moje wiadomości.

Kiedy poznałam jego narzeczoną, miałam nadzieję, że to coś zmieni. Ale ona od początku patrzyła na mnie z dystansem. Nie otwarcie niechętnie - raczej z chłodną uprzejmością, która sprawiała, że czułam się jak intruz.

Próbowałam nawiązać kontakt, zapraszałam ich na obiad, chciałam ich poznać… ale zawsze coś im wypadało. "Przepraszamy, ciociu Asiu, mamy tyle na głowie." Ciociu Asiu? Mówiłam: "Nie mów do mnie ciociu, jestem jego mamą." Ale uśmiech nie schodził jej z ust, jakby nic się nie stało.

Prawdziwy cios przyszedł, kiedy poszłam do nich z prezentem - na rocznicę ich zaręczyn. Wiedziałam, że mają gości, ale pomyślałam, że podrzucę tylko paczkę i pójdę. Otworzyła mi ona.

Stała w progu, jakby nie wiedziała, co zrobić. Spojrzała na mnie z niechęcią, której nie próbowała już ukrywać. "Och, to… dziękujemy, ale naprawdę nie trzeba było. My teraz mamy ważne spotkanie rodzinne." I zamknęła drzwi, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.

Potem rozmowy z synem były coraz rzadsze. Coraz bardziej suche. Coraz bardziej obce. Aż ten telefon. I te słowa: "lepiej, żebyś nie przychodziła". Zostałam sama w kuchni, z niedopitym kubkiem herbaty, z bolącym sercem i tysiącem pytań.

Najpierw pomyślałam, że może rzeczywiście nie powinnam tam iść. Skoro nie jestem mile widziana. Ale potem coś we mnie pękło. To był mój syn. To było jego wesele. Nie chciałam się wpraszać, nie chciałam robić scen - ale nie mogłam też pogodzić się z tym, że mnie tam nie będzie.

Kupiłam sukienkę, prostą, elegancką. W dniu ślubu pojechałam pod kościół. Nie zamierzałam wchodzić. Chciałam tylko zobaczyć. Zobaczyć jego twarz. Upewnić się, że naprawdę jest szczęśliwy.

Stali przed wejściem - on w garniturze, ona w białej sukni. Otoczeni ludźmi, śmiechem, błyskami aparatów. Patrzyłam na nich z daleka. A wtedy ona spojrzała w moją stronę. Zmrużyła oczy. W jej spojrzeniu nie było ani odrobiny ciepła. Odwróciła się do niego, powiedziała coś przez zaciśnięte zęby. Chwilę później on zerknął w moją stronę - i udawał, że mnie nie widzi.

Nie zostałam. Nie miałam siły. Wróciłam do domu i płakałam, jak wtedy, gdy jego ojciec odszedł. Tylko teraz bolało bardziej. Bo nie opłakiwałam straty partnera - opłakiwałam stratę syna, który żyje, ale jakby mnie już nie znał.

Dziś nie wiem, czy zrobiłam dobrze, że pojechałam. Ale wiem jedno - nie jestem potworem, za jakiego mnie zrobili. Byłam matką, która kochała za bardzo.

Może zbyt mocno trzymałam go przy sobie. Może nie zauważyłam, kiedy trzeba było dać mu przestrzeń. Ale czy to grzech? Kochać własne dziecko?

Czekam. Może kiedyś zadzwoni. Może kiedyś powie "mamo, przepraszam". Ale nawet jeśli nie… to ja już przeżyłam swoje żałoby. I choć serce pęka, życie toczy się dalej. Zostaje mi tylko nauczyć się żyć z tą pustką. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];