Wszystko wyglądało jak zwykle. Obiad był na stole, pachniała zupa krem z dyni, którą bardzo lubił. Wrócił z pracy punktualnie, jak zawsze, zdjął kurtkę, rzucił krótkie "cześć" i usiadł przy stole.
Ale nie sięgnął po łyżkę. Spojrzał na mnie tym dziwnym, zgaszonym wzrokiem, którego nie znałam. A potem wypowiedział zdanie, którego nie zapomnę do końca życia.
- Muszę ci coś powiedzieć. Postanowiłem zacząć wszystko od nowa. Sam.
Zamarłam. Początkowo nawet nie zrozumiałam. Co znaczy "od nowa"? Gdzie? Jak to sam? Myślałam, że to jakiś żart, może zły dzień w pracy, może kryzys wieku średniego, który minie po weekendzie. Ale on mówił dalej. Spokojnie. Twardo. Bez emocji.
- Nie czuję się już sobą. Od dawna. Życie przecieka mi przez palce. Potrzebuję zmiany. Innego tempa. Innych priorytetów. Chcę wyjechać. Sprzedać mieszkanie. Wynająć coś małego. Zacząć od zera.
Trzydzieści lat. Trzy dekady bycia razem. Wspólne wakacje. Kredyty. Choroby. Urodziny dzieci. Śmierć jego matki. Moja operacja. Śmiechy przy śniadaniu. Kłótnie o rzeczy nieistotne. I czułość, która przecież jeszcze niedawno była. To wszystko miał zostawić?
- A ja? - zapytałam cicho. - Ja też jestem częścią twojego życia. Co ze mną?
Wzruszył ramionami.
- Jesteś silna. Poradzisz sobie. Ty zawsze byłaś tą, która trzymała wszystko w ryzach.
Chciałam krzyczeć, rzucić czymś, obudzić go z tego dziwnego snu. Ale nie zrobiłam nic. Tylko patrzyłam, jak podnosi się od stołu, idzie do sypialni i zaczyna pakować walizkę.
Wyszedł wieczorem. Nie całował na do widzenia. Nie spojrzał w oczy. Tylko cicho zamknął za sobą drzwi. I zostawił mnie — z zupą na stole, z pustką w głowie i z pytaniem: "co zrobiłam źle?".
Pierwsze dni były jak otępienie. Chodziłam po mieszkaniu, dotykałam jego kubka, siadałam na jego fotelu. Długo nie mogłam spać w naszej sypialni. Leżałam na kanapie z kocem, z telewizorem w tle i myślą, że to wszystko tylko jakiś głupi koszmar.
Ale dni mijały. Ludzie dzwonili, pytali. Dzieci nie rozumiały. Córka miała pretensje do ojca. Syn udawał, że go to nie rusza. A ja musiałam jakoś funkcjonować. Płacić rachunki. Gotować. Iść do pracy. Odbierać telefony.
Najgorsze były wieczory. Cisza w mieszkaniu. Brak kroków w korytarzu. Brak mruknięcia "dobranoc". Tylko ja i ściany, które wcześniej wydawały się bezpieczne, a teraz zaczęły dusić.
Z czasem zaczęłam szukać odpowiedzi. Przeglądałam nasze zdjęcia. Czytałam stare listy. Analizowałam każdą rozmowę z ostatnich miesięcy. I powoli dochodziło do mnie, że coś w nim gasło już od dawna. Ale ja nie chciałam tego widzieć. Zajęta domem, pracą, wnukami - nie dostrzegłam, że on się wycofuje. Że z każdym dniem coraz mniej go przy mnie.
Nie chcę go usprawiedliwiać. Bo odchodzi się inaczej. Z szacunkiem. Z rozmową. Ale zrozumiałam, że jego decyzja nie była wynikiem jednej chwili. To był proces. Cichy, niezauważalny, bolesny.
Dziś minęło kilka miesięcy. Mieszkanie już nie pachnie jego wodą kolońską. Półka z książkami nie ugina się od jego thrillerów. Ale na stole wciąż stoją te same filiżanki. Jedna — pusta. Druga — coraz częściej napełniana z uważnością.
Zaczęłam robić rzeczy, o których dawno marzyłam. Poszłam na kurs jogi. Pojechałam nad morze sama — po raz pierwszy. Zaczęłam pisać pamiętnik. Wieczorami znów czytam książki, nie tylko prasę codzienną. I pierwszy raz od dawna, gdy patrzę w lustro, widzę siebie. Nie tylko żonę, nie tylko gospodynię domową. Siebie.
Nie jestem jeszcze gotowa powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Ale jestem na dobrej drodze. Bo samotność, choć boli, daje też przestrzeń do zrozumienia, kim się naprawdę jest. A ja… przez trzydzieści lat trochę o sobie zapomniałam.
I może jego odejście było ciosem — ale też znakiem. Że teraz czas na mnie. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];