Całe życie podporządkowałam rodzinie. Nie żałuję, bo kocham swoje dzieci najbardziej na świecie, ale coraz częściej łapię się na tym, że czuję się po prostu... niepotrzebna. A czasem nawet niemile widziana.
Zrezygnowałam z pracy, kiedy urodził się nasz drugi syn. Mąż pracował dużo, zarabiał nieźle, więc uznaliśmy, że dzieci bardziej potrzebują matki w domu niż dodatkowych pieniędzy. Nie było mnie widać ani słychać – gotowałam, prałam, odrabiałam lekcje z dziećmi, zawoziłam na zajęcia, siedziałam przy łóżkach, gdy były chore. Gdy dorosły, wspierałam je, jak mogłam – finansowo, emocjonalnie, życiowo. Zawsze miałam dla nich czas.
Kiedy pojawiły się wnuki, znów byłam gotowa — opiekowałam się nimi całymi dniami, kiedy ich rodzice wracali do pracy. Nie narzekałam, choć czasem brakowało mi sił. Mówiłam sobie: „Robię to z miłości. Tak trzeba”.
Ale ostatnio coś się zmieniło. Coraz częściej słyszę od córki:
– Mamo, daj nam żyć po swojemu.
Albo od syna:
– Nie wtrącaj się, mamy swój sposób.
A ja tylko zapytałam, czy na pewno dobrze karmią małego, bo wygląda blado. Albo zasugerowałam, że może nie warto się tak spieszyć z kredytem na mieszkanie. Przecież ja to przeżyłam, chciałam tylko pomóc.
Nagle z troskliwej matki i babci stałam się „tą, co się wtrąca”. Choć nie chcę niczego złego, mam wrażenie, że moja obecność zaczęła przeszkadzać. Nie mówią tego wprost, ale czuję to. Częściej dzwonię niż oni. Rzadziej mnie odwiedzają. Gdy sama przyjadę — słyszę, że „nie zapowiedziana”.
Nie jestem idealna, wiem. Może naprawdę nie powinnam się odzywać. Ale boli. Bo tyle lat byłam dla nich wszystkim, a teraz czuję się jak zbędny mebel. Czy naprawdę bycie matką i babcią kończy się wtedy, kiedy dzieci stają się dorosłe?
Nie chcę litości. Chcę tylko, żeby ktoś powiedział: „Mamo, jesteś nam potrzebna. Nadal”.