- To już nie ma sensu - powiedział spokojnie mój mąż, wstając z fotela. - Ja się tu tylko wkurzam.
Byliśmy w połowie czwartej sesji. Siedziałam naprzeciwko niego, z mokrą chusteczką w dłoni, a obok nas - terapeuta, pan Michał, który prowadził nas przez to bagno z niesamowitą cierpliwością.
- Zostaniesz? - zapytał mnie cicho, kiedy drzwi za moim mężem się zamknęły.
Pokiwałam głową.
I wtedy zaczęłam mówić. Nie planowałam tego. Ale słowa same wypływały: o samotności, o ciszy przy kolacjach, o tym, że nie pamiętam, kiedy ostatnio czułam się ważna. On nie przerywał. Siedział, słuchał. Czasem zadawał pytania. Czasem po prostu patrzył.
To wtedy coś się we mnie przesunęło. Jakby przez lata zamknięte drzwi uchyliły się od środka. Od tamtej sesji czekałam na kolejną nie z nadzieją na ratunek dla małżeństwa, ale z niepokojącym drżeniem. Czekałam na jego głos. Na jego spojrzenie.
To nie była tylko słabość. To było coś, czego nie czułam od lat. Nie powiedziałam nikomu. Ani przyjaciółce, ani córce, ani sobie samej — przynajmniej na głos. Wmawiałam sobie, że to tylko wdzięczność. Że to normalne, kiedy ktoś po latach pustki traktuje cię jak człowieka. Ale w głębi duszy wiedziałam.
Z każdą kolejną sesją czułam, jak moje serce zaczyna wybijać rytm nieznany mi od lat. Mój mąż coraz częściej nie przychodził. Czasem dzwonił w ostatniej chwili, czasem po prostu nie pojawiał się bez słowa. Michał — terapeuta — proponował, żebyśmy spróbowali pracy indywidualnej. Zgodziłam się.
Na pierwszym takim spotkaniu siedziałam z założonymi rękami i przez długie minuty nie potrafiłam nic powiedzieć. W końcu tylko westchnęłam: - To głupie, prawda? Przychodzić tu, skoro już nie ma czego ratować. Spojrzał na mnie łagodnie. - Głupie to byłoby siedzieć w milczeniu i udawać, że wszystko jest w porządku.
I znów coś we mnie pękło. Mówiłam. O tym, jak przez lata gasłam. Jak uczyłam się być cicha, żeby nie prowokować kłótni. Jak zapomniałam, kim jestem. Michał nie oceniał. Słuchał. Czasem dopytywał, czasem milczał razem ze mną. Ale w tym milczeniu było więcej zrozumienia niż w niejednym “kocham cię”, które kiedyś słyszałam.
Zaczęłam na nowo widzieć siebie. I jego.
Po jednej z sesji zostałam dłużej. Wychodziliśmy razem z budynku, deszcz zacinał pod wiatr, nie miałam parasola. Zatrzymał się, zdjął kaptur i podał mi swój szalik. - Nie chcę, żebyś zmarzła. Dotknął mojej ręki. Przez ułamek sekundy. Ale to wystarczyło, by wszystko się zatrzymało.
Wróciłam do domu z bijącym sercem i szalikiem, który pachniał jego wodą kolońską. Położyłam go na krześle w kuchni i przez długą chwilę patrzyłam, jakby był czymś zakazanym. Mąż zadzwonił dopiero następnego dnia. - Przemyślałem to - powiedział. - Nie będę więcej przychodził. To strata czasu. Rób, co chcesz.
I zrobiłam. Poszłam na kolejną sesję. Sama. Tym razem nie mówiłam tylko o przeszłości. Zaczęłam mówić o teraźniejszości. O uczuciach, których się boję. O pragnieniach, które długo w sobie tłumiłam.
- Czy pani coś czuje do mnie? - zapytał cicho, przerywając mi w połowie zdania. Zamarłam. Wiedziałam, że nie powinien pytać. Że to nieprofesjonalne. Że to granica.
Ale ja już dawno ją przekroczyłam. Siedzieliśmy w ciszy. Ja — z sercem w gardle, on — z tą samą spokojną twarzą, na której jednak pojawiło się coś nowego. Delikatne napięcie, może niepewność. Albo… nadzieja? Nie odpowiedziałam od razu. Czułam, że jeśli wypowiem to na głos, już nie będzie odwrotu. Ale milczenie było jeszcze bardziej bolesne.
- Tak - powiedziałam w końcu, ledwo słyszalnie. - Czuję coś. I boję się tego. Bo wiem, że nie wolno. Ale jeszcze bardziej boję się, że jeśli to zignoruję, znowu siebie stracę.
Michał westchnął i opuścił wzrok. - Jako terapeuta nie mogę tego kontynuować. To nieetyczne. Musimy zakończyć terapię. Poczułam, jakbym dostała obuchem w głowę. A jednak… ulga. Bo już wszystko było powiedziane. Już niczego nie udawałam.
- Rozumiem - odpowiedziałam. - Dziękuję. Za wszystko.
To była nasza ostatnia sesja. Wyszłam z gabinetu ze świadomością, że straciłam coś ważnego, ale też odzyskałam siebie. Po raz pierwszy od lat nie patrzyłam na siebie przez pryzmat tego, czego oczekują inni. Byłam wolna. I przerażona. Ale też dziwnie spokojna.
Minęły tygodnie. Mąż nigdy więcej nie wrócił do tematu terapii. W naszym domu nastała martwa cisza, w której nic już nie brzmiało szczerze. W końcu wyprowadziłam się. Z jedną walizką i kubkiem, który dostałam kiedyś od córki z napisem „Bądź sobą”.
Michała spotkałam przypadkiem w księgarni. Spojrzał na mnie uważnie i zapytał tylko: - Jak się masz?
Uśmiechnęłam się. - Wreszcie… jak ja.
var adsinserter = adsinserter || {};
adsinserter.tags = ['fulladsnew'];