Jana wysłała mi fotografię. "Spójrz, nie kojarzysz go przypadkiem?" - napisała z uśmiechem. To było zwykłe selfie z wakacji - morze w tle, zachód słońca, dwie kobiety w strojach kąpielowych, a między nimi sylwetka mężczyzny w ciemnej kurtce, uchwycona z profilu.

Ale ta kurtka… dokładnie taką ma Martin. Ten sam krój, ten sam zamek, nawet ta drobna rysa na rękawie, którą zrobił sobie kiedyś na nartach. Serce zamarło mi na chwilę. "To przecież nie może być on", powiedziałam na głos, chociaż w pokoju nie było nikogo.

Tylko że im dłużej patrzyłam na zdjęcie, tym mocniej ściskało mnie w żołądku.

Zaczęłam przybliżać obraz. Jakość była fatalna, pewnie zrobione telefonem. Ale dłoń, którą opierał na ramieniu jednej z tych kobiet, była aż boleśnie znajoma. Silna, z lekko wystającymi żyłami. Pierścionek, który nosi od dwudziestu lat. To była jego dłoń. 

A ta kobieta - młodsza, z uśmiechem w oczach i rozwianymi włosami - przytulała się do niego tak naturalnie, jakby znali się od dawna. Jakby to jej ramię było od lat jego miejscem do odpoczynku po całym dniu. Poczułam, jak coś we mnie pęka: ta cienka nitka, na której trzymałam wiarę, że jestem przewrażliwiona.

Napisałam do Jany: "Skąd to zdjęcie? Kiedy? Gdzie?" Odpisała od razu, aż za szybko, jakby czekała, co powiem. "Chorwacja, zeszły tydzień. Makarska albo coś obok, nie pytałam dokładnie. Poznałyśmy się z tą dziewczyną w barze przy marinie, było wesoło, poprosiłyśmy kogoś o fotkę. On się sam wcisnął w kadr, śmiesznie, nie? Wrzuciłam, bo fajny zachód." Dodała emotikonę słońca. Patrzyłam na tę żółtą, beztroską kropkę i miałam ochotę ją rozgnieść palcem.

"Wyślij mi oryginał" - poprosiłam. Przyszedł po chwili, cięższy, z lepszą rozdzielczością. Przybliżyłam znowu. Sukienka dziewczyny była w drobne niebieskie kwiaty, takie same widziałam kiedyś na sklepowym paragonie, który znalazłam w kieszeni Martina.

Pomyślałam wtedy, że to prezent dla mnie, może niespodzianka, a może dla jego siostry. Nie dostałam tej sukienki. Tamten paragon wyrzuciłam do śmieci, razem z czymś, co dziś nazwałabym naiwnością.

W okularach przeciwsłonecznych tej drugiej kobiety - tej po lewej - odbijał się kawałek pomostu, łódź i twarz. Jego twarz. Rozpoznawalna nawet w mikroskopijnym lśnieniu szkła: ten sam cień brody, to samo zmrużenie oczu, kiedy się uśmiechał. Poczułam metaliczny smak w ustach. Nagle było mi jednocześnie zimno i gorąco.

Sprawdziłam kalendarz. "Delegacja do Brna, 4 dni" - tak wpisał. Te same daty. Przypomniałam sobie wiadomości, które kasował od razu, wieczorne prysznice po "krótkim bieganiu", niby praca po godzinach. "Jadę wcześnie, nie czekaj z kolacją." Wszystko, co dotąd było tylko miękkim tu i ówdzie podejrzeniem, zaczęło składać się w twardą układankę.

Otworzyłam bankowość. Transakcje z karty prywatnej, nie naszej wspólnej: "Villa Mira, Makarska", "Konoba Riva". To nie były nazwy z Brna. To była linia brzegowa, wino i grillowana ryba. W tym samym czasie zostawił mi w kuchni rachunek za paliwo, jakby chciał przykryć chorwacki zapach benzyną z autostrady D1.

Odłożyłam telefon i przez chwilę słuchałam mieszkania. Tykanie zegara w salonie było przesadnie głośne, lodówka warknęła i zamilkła. Na stole leżał jego kubek z wczoraj, w środku zaschnięte obwódki po kawie. Uświadomiłam sobie, że w tym kubku parzył kawę co rano, zanim "jechał do pracy". Ile poranków zniknęło mi przez palce, bo wierzyłam jego słowom jak dzieci wierzą, że rodzic wróci z prezentem?

Zadzwoniłam do niego. "Jeszcze w biurze" - powiedział. Za oknem słyszałam mewy. To absurdalne, mewy w środku miasta. "Kiedy wrócisz?" - zapytałam. "Późno. Nie czekaj." Odłożyłam telefon i nie czekałam. Zrobiłam to, czego bałam się najbardziej: wpisałam w wyszukiwarkę imię tej dziewczyny.

Znalazłam ją szybciej, niż się spodziewałam. Ten sam uśmiech, ta sama sukienka w kwiatuszki na zdjęciach sprzed kilku dni. Scrollowałam niżej. Rok temu: "Najlepszy weekend nad morzem".

Dwa lata temu: "Nasz mały rytuał, sierpniowe zachody". W kadrze nie było jego twarzy, zawsze tylko ramię mężczyzny, dłoń z charakterystycznym pierścionkiem, cień męskich pleców w tej samej ciemnej kurtce. Pomyślałam o wszystkich sierpniach, które spędziliśmy osobno, bo "w pracy sezon" i "klient naciska".

Wieczorem przyjechał jak zwykle, z kluczem, który przekręcał cicho, jakby nie chciał obudzić domu. Pachniał morzem, choć pewnie powiedziałby, że to nowy żel pod prysznic. Postawił torbę pod wieszakiem i wszedł do kuchni.

"Coś zjesz?" - zapytałam. "Nie, jadłem w drodze." Usiadł, przeciągnął się i uśmiechnął, ten jego uśmiech "wszystko jest w porządku". Serce biło mi jak młot. Wzięłam telefon i położyłam na stole. Ekran rozświetlił blat. Zdjęcie. On, nie-on, ich troje, zachód słońca.

Spojrzał. Jego dłoń drgnęła na sekundę, tak jak drga dłoń człowieka, który parzy się o niewidoczny płomień. "Co to?" - zapytał spokojnie, aż zbyt spokojnie. "Ludziom się podobają takie zachody. A to? Pierścionek przypadkiem identyczny jak twój." Wskazałam na przybliżenie. Milczał. "Przypadek" - powiedział w końcu. "Mnóstwo facetów nosi pierścionki." "Zarysowanie na rękawie przypadkiem też identyczne?" Nie odpowiedział. Słyszałam jego oddech, mój własny i ciche kapanie z kranu.

Przesunęłam kolejne zdjęcia. Z jej profilu. "Makarska. Najlepsze miejsce na świecie" - podpis sprzed tygodnia. "Brno?" - zapytałam, patrząc mu w oczy. "Tak wyszło, że… klient ma firmę turystyczną, zawiózł nas na spotkanie w Chorwacji, takie… nietypowe, wiesz." Wyprostował się.

Prawie uwierzyłam. Prawie. "A sierpień dwa lata temu? Też klient? I zeszły rok?" Przerzuciłam posty w dół. Tytuły, daty, te same miejsca, te same pory. "Nie wiem, co ona tam wrzuca, nie mam wpływu" - zirytował się. "Ja tylko… przecież wiesz, ile pracy. I te delegacje. Nic nie rozumiesz."

Zobaczyłam wtedy, jak łatwo mu przychodzi zmieniać ton, jak słowa układają mu się w zdania, które mają mnie uśpić. Ile razy już tak było? "To znajoma?" - zapytałam. "Tylko znajoma." Znowu to słowo, lekkie jak kurz. "To co robi twoja dłoń na jej ramieniu?" - spytałam ciszej, niż planowałam.

Pochylił się, wziął telefon, próbował przesunąć ekran, jakby to był zwykły spam, który można wykasować prostym gestem. Cofnęłam urządzenie. "Nie dotykaj" - powiedziałam i zaskoczyło mnie własne brzmienie głosu: twarde, obce.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Tylko mówiłam. O paragonach, które nigdy do mnie nie należały. O wiadomościach kasowanych szybciej niż mrugnięcie. O sierpniach, których nie było. O mewach w słuchawce, kiedy był "w biurze". Na każde moje zdanie miał półsłowo, ćwierć wyjaśnienia, niewyraźne "to nie tak", "przesadzasz", "wymyślasz".

Aż w końcu powiedział: "Dobrze. Spotykamy się czasem. Ale to nic poważnego." Poczułam, jak we mnie coś zaskrzypiało, jak stare drewno. "Czasem" - powtórzyłam. Słowo, które z fotografii robi album, z wakacji - lata, z "przypadku" - zwyczaj.

W nocy nie spałam. Siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak na parkingu wreszcie gasną światła. Wzięłam telefon i napisałam do niej. Prosto, bez cudzysłowów, jak do kobiety, która oddycha pod tym samym niebem co ja: "Jestem żoną Martina. Wiem o was." Odpisała po kilku minutach, jakby też czuwała. "Myślałam, że wiesz od dawna." Zamarłam. Potem przyszło jeszcze jedno zdanie: "Nie chcę cię ranić, ale jeśli chcesz, spotkajmy się jutro. Pokażę ci coś."

Rano Martin wyszedł wcześniej niż zwykle. "Zadzwonię" - rzucił od drzwi. Nie zadzwonił. O dziesiątej stałam już w kawiarni przy parku, zimna od środka, choć słońce grzało w szyby. Przyszła punktualnie.

Na żywo wyglądała inaczej niż na zdjęciach: w oczach miała nie beztroski błysk, tylko coś twardego, zaciętego. Usiadła naprzeciwko, zamówiła wodę. Przez chwilę milczałyśmy, jakbyśmy musiały wyrównać oddechy.

"Nie będę się tłumaczyć" - zaczęła. "Nie będę też cię przepraszać tak, jak byś chciała. Chcę tylko, żebyś to zobaczyła, zanim on znów zacznie mieszać." Wyjęła telefon i otworzyła folder. "To nie jest jedno lato" - powiedziała spokojnie.

Zdjęcia układały się w oś czasu: plaże, zimowe góry, wiosenne weekendy, jesienne kolacje. Te same ręce, ten sam pierścionek, te same śmiechy uchwycone z profilu. "Pięć lat" - dodała i spojrzała mi prosto w twarz. "Pięć lat i ani słowa o tobie. Mówił, że was już nie ma. Że mieszkacie razem tylko z przyzwyczajenia. Że to skomplikowane."

Zamknęłam oczy. Pięć lat to nie był romans. To było życie, które ktoś ukrył przede mną w bocznej kieszeni walizki. Oddychałam powoli, licząc do czterech jak na jodze, której nauczyłam się kiedyś, żeby mniej się denerwować głupotami.

To nie były głupoty. Otworzyłam oczy i zapytałam, sama nie wiedząc, skąd we mnie tyle spokoju: "Dlaczego teraz? Dlaczego to zdjęcie? Dlaczego mi to pokazujesz?" Wzruszyła ramionami. "Może dlatego, że po raz pierwszy zrobiło mi się ciebie żal. Albo siebie. Albo dlatego, że on zaczął mówić o dziecku. O nowym początku. A ja nie chcę zaczynać z kłamstwem."

Słowo "dziecko" przecięło powietrze jak cienki nóż. Poczułam, że świat się przechyla, ale stolik stoi stabilnie. "Jakim dziecku?" - zapytałam, i to już nie był mój głos, tylko szept kogoś, kto stoi w drzwiach własnego domu i nie rozpoznaje mebli. Przesunęła do mnie telefon jeszcze raz. Na ekranie - zdjęcie z wiosny.

Martin trzyma chłopca na barana, śmieją się obaj, ona obok, ich troje, światło jest miękkie jak mleko. "To syn mojej siostry" - powiedziała szybko, jakby chciała mnie złapać w poduszki. "Ale on chciał…" Urwała. Popatrzyła przez okno. "Chciał, żebyśmy mieli swoje. Z nim. Już nie ‘czasem’. Na stałe."

Siedziałyśmy długo, aż kawa wystygła, a woda w jej szklance ogrzała się od dłoni. Na koniec zapłaciłam za obie, bo potrzebowałam wykonać jakiś ruch, który będzie należał tylko do mnie.

Wyszłam na jasne dzienne światło i po raz pierwszy od lat zobaczyłam nasze miasto tak wyraźnie, aż bolały oczy. Wiedziałam już, że to jedno zdjęcie nie było przypadkiem. Było zaproszeniem do prawdy, która istniała obok mnie przez całe lata, w niedzielne popołudnia, w sierpniowe zachody, w bilety bez powrotu.

Kiedy wróciłam do domu, w przedpokoju stała jego torba, otwarta. Na wieszaku wisiała ciemna kurtka. Przesunęłam po niej palcami i zatrzymałam na rysie na rękawie. Delikatnej, ostrej jak kreska kredką na mapie, która prowadzi dokładnie tam, dokąd nie chcesz iść.

Podniosłam telefon i napisałam do niego jedno zdanie: "Wróć dziś wcześniej. Musimy porozmawiać." Potem usiadłam przy stole, rozłożyłam przed sobą wydrukowane zdjęcie - to pierwsze, od którego wszystko się zaczęło - i poczekałam, aż zegar w salonie wybije pełną godzinę. Każde uderzenie było jak krok. W moją stronę, w jego stronę, do tej rozmowy, która już nie będzie o niczym. Tylko o wszystkim. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];