Mój syn zawsze miał silny charakter. Już od małego potrafił tupać nogą, kiedy coś nie szło po jego myśli. Gdy dorastał, wszyscy mówili, że to "mocna osobowość". A ja - zamiast mu stawiać granice - zawsze starałam się go zrozumieć.

Byłam tą matką, która usprawiedliwiała. "Jest jeszcze młody", "Ma trudny dzień w pracy", "Tak naprawdę ma dobre serce". Tłumaczyłam jego wybuchy, unikałam kłótni, a kiedy było trzeba, przepraszałam - nawet jeśli to on zawinił.

Gdy się ożenił, myślałam, że może żona pomoże mu złagodnieć. Ale po kilku latach ich małżeństwo się rozpadło. Syn wrócił do mnie - z walizką i rozżaleniem. Przyjęłam go z otwartymi ramionami. Przecież to mój syn.

Mijały miesiące, a on wciąż mieszkał w moim domu. Coraz częściej oczekiwał, że wszystko będzie tak, jak chce. Ja miałam gotować, robić zakupy, prać jego rzeczy. Mówił, że "jest zmęczony", że "ma prawo". A ja wciąż ustępowałam.

- Mamo, dziś obiad później, mam spotkanie. - Dobrze, synku.
- Mamo, posprzątaj w moim pokoju, bo ja nie mam czasu. - Oczywiście, zrobię to po pracy.
- Mamo, pożycz mi trochę pieniędzy, oddam, jak się ustabilizuję. - Tak, masz tu.

Z zewnątrz wszystko wyglądało jak idealna relacja matki i syna. Ale we mnie rosło coś, czego nie chciałam przyznać nawet samej sobie - poczucie, że nie mam już własnego życia.

Nie miałam siły zapraszać znajomych, bo syn zawsze miał "ważniejsze sprawy". Przestałam chodzić na zajęcia, które kiedyś tak lubiłam. Zamiast tego - sprzątałam, gotowałam, czekałam na jego humor.

Pewnego dnia przyszłam z pracy zmęczona i zobaczyłam w kuchni bałagan po jego śniadaniu. Brudne talerze, kubki, resztki jedzenia. Syn siedział w salonie i oglądał mecz.

- Synku, mogłeś chociaż posprzątać po sobie - powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie z irytacją: - Mamo, znowu zaczynasz? Jak chcesz, to posprzątaj, a jak nie, to nie rób problemu.

Coś we mnie pękło. Poczułam, że mam dość. Że przez całe życie ustępowałam mu, a on nigdy nie zobaczył, ile mnie to kosztuje.

Następnego dnia wstałam wcześniej. Usmażyłam sobie jajecznicę, zaparzyłam kawę i usiadłam przy stole. Kiedy syn zszedł do kuchni, spojrzał zdziwiony: - A dla mnie?

- Dla ciebie nie ma. Musisz zrobić sobie sam - odpowiedziałam spokojnie.

Patrzył na mnie, jakby nie rozumiał. Ale ja czułam, że wreszcie mówię to, co zawsze chciałam powiedzieć.

- Synku, musimy porozmawiać. Kocham cię, ale nie jestem twoją służącą. Nie chcę już tak żyć. Pomagałam ci, bo wierzyłam, że tego potrzebujesz. Ale teraz czuję, że to mnie niszczy.

Był wściekły. Krzyczał, że przesadzam, że jestem niewdzięczna. Ale ja nie ugięłam się. Powiedziałam, że chcę, żeby znalazł swoje miejsce. Że ma miesiąc, żeby poszukać mieszkania, pracy - czegokolwiek.

Przez te dni był zimny i obrażony. Ale ja czułam ulgę. Czułam, że po raz pierwszy od lat wzięłam głęboki oddech i pomyślałam o sobie.

Dziś mieszkam sama. Czasem jest mi smutno, że to wszystko tak się skończyło. Ale wiem, że musiałam to zrobić - dla siebie. Bo nawet jeśli serce matki jest wielkie, musi mieć gdzieś granicę.

I chociaż kocham mojego syna, nauczyłam się, że miłość to nie rezygnacja z siebie. Miłość to też odwaga, by powiedzieć "dosyć" - kiedy czujesz, że już nie możesz oddychać.