Kiedy zamykałam za sobą drzwi mojego domu, jeszcze nie wiedziałam, że to będzie najbardziej bolesna decyzja w moim życiu. Zawsze myślałam, że nie ma nic ważniejszego niż rodzina.
Że jako matka powinnam poświęcić wszystko, by uratować dziecko, nawet jeśli ono już dawno przestało być dzieckiem. Tylko nikt nigdy nie przygotował mnie na to, jak bardzo może boleć zdradzone zaufanie i jak bardzo można się pomylić, wierząc bezgranicznie własnemu synowi.
Mój syn Bartek od zawsze był moją dumą. Jako chłopiec ciekawy świata, uśmiechnięty, zawsze pomocny, miał wielu przyjaciół i w szkole, i na podwórku. Wydawało mi się, że dobrze go wychowałam.
Mąż zmarł, kiedy Bartek miał 19 lat – wtedy to my, dwoje dorosłych, zostaliśmy sami w starym, rodzinnym domu. Bartek długo nie mógł się pozbierać po śmierci ojca, ale wierzyłam, że razem przetrwamy wszystko.
Początki jego dorosłego życia były obiecujące. Skończył studia, znalazł pracę, wynajął mieszkanie. Od czasu do czasu wracał do mnie na niedzielny rosół, zawsze z uśmiechem, zawsze z troską pytał, czy czegoś mi nie potrzeba. Jednak z czasem widziałam, że coraz bardziej coś go gryzie. Zaczął być rozdrażniony, zdawkowy w rozmowach, pojawiały się kłopoty w pracy. Tłumaczył się, że to tylko stres, zmęczenie, ale matka czuje, gdy coś jest nie tak.
Pewnego dnia zadzwonił. Głos miał cichy, przygaszony. "Mamo, potrzebuję twojej pomocy" – powiedział. "Mam długi, nie radzę sobie. Stracę mieszkanie, jeśli nie spłacę zaległości. Proszę, pomóż mi, to ostatni raz".
W tamtej chwili nie miałam wątpliwości. Odkładałam na czarną godzinę, miałam trochę oszczędności, ale to było za mało. Bartek coraz bardziej nalegał, płakał przez telefon. "Nie masz pojęcia, jak się w to wszystko wplątałem. To moja wina. Ale jeśli nie pomożesz, wszystko się rozsypie".
Przez kilka nocy nie mogłam spać. W końcu podjęłam decyzję, która wydawała mi się jedyną możliwą. Sprzedałam dom, w którym spędziłam całe życie. Dom moich rodziców, dom moich dzieciństwa, dom, w którym zmarł mój mąż. Wprowadziłam się do małej kawalerki na drugim końcu miasta, z przekonaniem, że robię to, co każda matka powinna zrobić: ratuję syna, zanim świat go pogrąży.
Przez kilka pierwszych tygodni Bartek wydawał się inny – spokojniejszy, wdzięczny, częściej dzwonił. Przynosił mi kwiaty, zabierał na kawę. Mówił, że z nowym startem w końcu wszystko się ułoży. Z nadzieją patrzyłam, jak powoli odbudowuje swoje życie.
Jednak z czasem znów zaczął znikać. Unikał rozmów, nie odbierał telefonów, a kiedy już się pojawiał, był roztrzęsiony, spięty, czasem agresywny. Zaczęły przychodzić listy z banku – kolejne zadłużenia, kolejne wezwania do zapłaty.
Któregoś dnia przypadkiem spotkałam sąsiadkę ze starego osiedla. – Pani syn często bywa w tym kasynie za rogiem – powiedziała z troską. – Mówią, że przegrywa tam fortunę.
Zamarłam. Z początku nie chciałam wierzyć. Przecież Bartek zawsze był rozsądny, nigdy nie wspominał o hazardzie. Przez kilka dni obserwowałam, jak wychodzi z mieszkania późnym wieczorem i wraca nad ranem.
W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam go wprost. Najpierw się wyparł, potem wybuchł gniewem, w końcu… załamał się. – Przepraszam, mamo. Nie umiem przestać. Myślałem, że jeśli wygram, wszystko ci oddam. Ale przegrywałem coraz więcej.
Poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. Wszystkie pieniądze z domu, wszystkie moje oszczędności – wszystko, co miałam, przepadło w kasynie. Zawiodłam siebie jako matka, ale przede wszystkim – zawiodłam się na nim. Musiałam podjąć decyzję, której nienawidzi każda matka: powiedzieć "dość".
Zadzwoniłam do Bartka i powiedziałam, że nie będę już więcej pomagać. Że jeśli chce się podnieść, musi zrobić to sam. Że kocham go, ale nie pozwolę, żeby dalej mnie wykorzystywał. Przez kilka dni milczał, nie odbierał telefonu. W końcu przyszedł – zrezygnowany, zapłakany, pierwszy raz naprawdę dorosły. – Mamo, nie wiem, czy dam radę, ale spróbuję.
Dziś mieszkam w kawalerce. Dom, do którego tęsknię, pozostał tylko w snach. Ale wiem, że nie mogę już naprawiać cudzych błędów własnym kosztem. Bartek podjął terapię, czasem do mnie dzwoni, by powiedzieć, że minął kolejny tydzień bez gry. Uczę się żyć z bólem straconych złudzeń, ale też z nadzieją, że czasem jedyna droga do ratunku prowadzi przez najtrudniejsze decyzje.
Nie wiem, co będzie dalej. Wiem tylko, że prawdziwa miłość czasem wymaga odwagi, by powiedzieć "dość" – nawet własnemu dziecku. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];