Usłyszałam przez telefon: "Twoja synowa właśnie dzwoniła po pogotowie. Zabrała wnuki i powiedziała, że więcej ich nie zobaczysz".

Przez chwilę myślałam, że to jakiś głupi żart. Że może się przesłyszałam. Ale głos sąsiadki po drugiej stronie był śmiertelnie poważny. "Krzyczała coś na klatce. Że już dość. Że pani się nie opanuje. A mały płakał…"

Zamarłam. Stałam w kuchni, w fartuchu, z ciastem drożdżowym jeszcze ciepłym na stole. Kilkanaście minut wcześniej robiłam herbatę dla Antosia i Zosi. Moich wnuków. Mieli wrócić z podwórka z ich mamą - moją synową. Nic nie zapowiadało dramatu.

Zadzwoniłam do syna. Nie odbierał. Drżącymi rękami wystukałam numer do synowej. Odebrała. Jej głos był zimny, odcięty. "Nie dzwoń więcej. I nie próbuj przychodzić. Antoś miał atak paniki. Krzyczał, że się boi. Że nie chce już do ciebie wracać. Zrozum wreszcie. Nie jesteś dla nich dobra." I rozłączyła się.

Uklękłam na podłodze. Pamiętam tylko, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Jak to możliwe? Przecież byłam z nimi codziennie. Odbierałam ich z przedszkola, robiłam naleśniki, uczyłam czytać, opatrywałam zdarte kolana. Jak można tak po prostu… odciąć mnie?

Pierwsze dni były jak we mgle. Syn nie odpisywał. Przyszedł raz. Powiedział, że nie czas na rozmowy. Że muszę to "przemyśleć", "zrozumieć, co się stało". Ale ja nie rozumiałam. Co takiego zrobiłam?

Czy byłam zbyt wymagająca? Za surowa? Zawsze zależało mi, żeby dzieci znały zasady. Ale nigdy nie byłam dla nich zła. Nigdy nie podniosłam ręki. Tak mi się przynajmniej wydawało.

Zaczęłam szukać odpowiedzi. Rozmawiałam z sąsiadką, która czasem była świadkiem naszych wspólnych spacerów. Powiedziała, że może faktycznie byłam "trochę surowa". Że kiedyś widziała, jak szarpnęłam Antosia za rękę, bo biegał po ulicy. "Może nie była pani tego świadoma, ale chłopiec się pana bał" - powiedziała cicho.

To było jak cios. Bał się mnie?

Zaczęłam wracać pamięcią do różnych sytuacji. Jak mówiłam ostro, kiedy coś rozlał. Jak zabraniałam dotykać mojego telefonu. Jak potrafiłam wybuchnąć, gdy był za głośny. Myślałam, że to normalne. Że dzieci trzeba trzymać "w ryzach". Tak mnie wychowywano. Tak wychowałam mojego syna. A jednak…

Po miesiącu bez kontaktu napisałam do synowej długi list. Nie broniłam się. Nie oskarżałam. Pisałam, jak bardzo tęsknię. Jak bardzo przepraszam, jeśli sprawiłam im krzywdę. Że nie byłam idealna. Że nie potrafię wszystkiego zrozumieć, ale chcę. Że jestem gotowa na terapię. Na rozmowę z psychologiem. Na wszystko, byle nie stracić wnuków.

Długo nie było odpowiedzi. Aż pewnego popołudnia przyszła wiadomość: "Możemy się spotkać. W obecności terapeutki. Zgodził się też Antoś".

To było najtrudniejsze spotkanie w moim życiu. Siedzieliśmy w kręgu. Ja, synowa, mój syn, terapeutka i Antoś - skulony, trzymający misia. Nie patrzył na mnie. Gdy terapeutka zapytała, czy chce coś powiedzieć, wyszeptał tylko: "Boję się, że babcia znowu się zdenerwuje, jak rozleję sok".

Zacisnęło mi się gardło. Płakałam długo. Potem mówiłam. O swoim dzieciństwie. O tym, jak mnie karano krzykiem. O tym, że nie umiałam inaczej. Ale że chcę się nauczyć.

Dziś mijają trzy miesiące od tamtego dnia. Spotykamy się powoli. Najpierw w parku, potem w domu syna. Bez zostawiania dzieci u mnie. Jeszcze nie. Ale już mnie nie unikają. Antoś trzyma mnie za rękę, gdy przechodzimy przez ulicę. Zosia pokazała mi swój rysunek - "Babcia, domek i słońce".

Zrozumiałam, że miłość to nie tylko obecność i opieka. To też uważność. Czułość. Gotowość do zmiany. I że czasem trzeba wszystko stracić, żeby nauczyć się kochać lepiej. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];