Otworzyłam drzwi i zobaczyłam przed sobą zapłakaną, młodą kobietę. Miała na sobie pognieciony płaszcz i trzęsły jej się ręce. „Dzień dobry… jestem narzeczoną pani syna. Ale… on zniknął. Dwa tygodnie temu. I nikt nie wie, gdzie jest.”
Zamarłam. Spojrzałam na nią, próbując połączyć w głowie wszystkie klocki. Narzeczoną? Mój syn nie mówił mi, że się z kimś zaręczył. A tym bardziej nie wspominał, że się zakochał. I przede wszystkim — nigdzie nie zniknął. Widziałam go przecież tydzień temu. Pomagał mi wnieść zakupy. Wypił herbatę i mówił, że ma dużo pracy. Pracy, jak zwykle.
Wpuściłam ją do środka. Usiadła na brzegu fotela i wyciągnęła z torebki fotografię. Ona i mój syn — Marek — na tle jeziora. Trzymają się za ręce. Uśmiechnięci. Szczęśliwi. „To było w sierpniu. Oświadczył mi się wtedy” — powiedziała cicho. „Od tamtej pory planowaliśmy wszystko razem. Wynajęliśmy mieszkanie, mieliśmy zacząć nową pracę w Norwegii. Mieliśmy wyjechać za tydzień.”
Patrzyłam na nią z coraz większym niepokojem. W moim świecie nie istniały żadne oświadczyny, żadne Norwegie, żadne wyjazdy. Marek mieszkał sam w Krakowie. Pracował zdalnie dla jakiejś firmy informatycznej. Zawsze miał swoje tajemnice, ale nigdy nie znikał. Nigdy nie zostawiał mnie bez słowa.
„Dzwoniłam do jego współlokatora” — mówiła dalej. „Powiedział, że Marek się wyprowadził. Że spakował wszystko i pojechał. Ale nie powiedział dokąd. Nie odbiera ode mnie telefonu. Od nikogo. Dlatego przyszłam do pani. Bo może on jest tutaj? Może coś się stało?”
Zadzwoniłam do Marka. Telefon milczał. Wysłałam wiadomość — tylko jedno słowo: „Gdzie jesteś?” Żadnej odpowiedzi. I wtedy coś się we mnie złamało. Bo poczułam strach, który zna tylko matka. Strach, że nie zna się własnego dziecka. Że coś umknęło. Że coś było przed oczami przez lata — a ja wolałam nie widzieć.
Zaczęłam szukać. Przez kolejne dni dzwoniłam do jego przyjaciół, dawnych kolegów, nawet do jego byłej dziewczyny sprzed lat. Wszyscy powtarzali to samo: „Marek ostatnio był jakiś inny”. Milczący. Nerwowy. Jakby coś go goniło.
W końcu przyszła wiadomość. Z nieznanego numeru. Jedno zdanie: „Nie szukajcie mnie. Muszę to wszystko naprawić.” Nic więcej. Policja nie mogła nic zrobić — dorosły człowiek, sam zdecydował. Nie zaginął, nie ma podstaw. Zostałam ja, ta dziewczyna — Justyna, jak się przedstawiła — i pustka. I coraz więcej pytań.
Pewnego dnia odezwał się do mnie nieznajomy mężczyzna. Powiedział, że zna mojego syna. Że Marek był zamieszany w coś, o czym lepiej nie mówić przez telefon. Że uciekł nie przed nami, tylko przed czymś, co zrobił.
Dopiero po tygodniu otrzymaliśmy list. Ręcznie napisany, długi. Marek przyznał się, że wpadł w długi. Że prowadził działalność, o której nikt nie wiedział. Że próbował wyjść z tego, zaciągając kolejne zobowiązania. I że nie chciał wciągać nas w bagno, które sam stworzył.
„Wiem, że to, co robię, jest tchórzostwem” — pisał. „Ale może, jeśli zniknę, nikt nie będzie cierpiał.”
Płakałam, czytając te słowa. I czułam wstyd. Bo przez lata nie zadawałam pytań. Cieszyłam się, że jest samodzielny, że nie prosi o pomoc. A on tonął.
Justyna powiedziała, że będzie czekać. Że go kocha. Że wierzy, że wróci. Ja nie wiem, w co wierzę. Ale wiem, że od tamtego dnia nic już nie jest oczywiste. Nawet wtedy, gdy patrzysz dziecku w oczy i myślisz, że znasz je na wylot.
Bo czasem nawet własny syn staje się kimś obcym. A ty zostajesz z pytaniem, którego nikt nie zadał na głos: kim on tak naprawdę jest? var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];