Myślałam, że to ktoś podobny. Tak sobie wmówiłam. Ale kiedy spojrzał na mnie i powiedział "Anka?", wszystko wróciło - zapach tamtego lata, brzmienie jego głosu, to, jak całował mnie w szyję, kiedy nikt nie patrzył.

Stałam jak sparaliżowana, z zakupami w ręku, w środku galerii handlowej, patrząc na mężczyznę, który był moją pierwszą miłością. I moim największym "co by było, gdyby…".

Miałam wtedy siedemnaście lat, on - osiemnaście. Spotykaliśmy się przez całe liceum, przeżywaliśmy swoje pierwsze razy: pierwsze trzymanie za rękę, pierwszy taniec na szkolnej dyskotece, pierwsze łzy po kłótni.

Myślałam, że będziemy razem zawsze. On mówił, że jak tylko zrobi prawo jazdy, zabierze mnie nad morze i już mnie nie odda nikomu. Ale życie było inne niż nasze plany.

Jego rodzice wyjechali do Niemiec i zabrali go ze sobą. Obiecywał, że będzie pisał. Pisał. Przez rok. Potem rzadziej. Potem w ogóle. Ja poszłam na studia, poznałam Marka, który był miły, rozsądny, stabilny.

Taki "dobry kandydat na męża", jak mawiała moja mama. Wyszłam za niego, urodziłam dwójkę dzieci. Praca, dom, kredyt. Normalne życie. Czasem tylko, kiedy zostawałam sama, włączałam w głowie obrazy tamtego chłopaka. Czasem śnił mi się jego śmiech.

A teraz stał przede mną. W płaszczu, z siwizną na skroniach, z tą samą iskrą w oczach. I z obrączką. "Przypadek?", zapytał. Pokiwałam głową. "Może, ale jaki piękny".

Usiedliśmy w kawiarni. Piliśmy herbatę, jakby nie było tych trzech dekad. Opowiedział mi, że mieszka w Monachium, że prowadzi firmę, że ma żonę i dorosłą córkę. "A ty?", zapytał. Odpowiedziałam, że rozwiedziona od dwóch lat, że dzieci wyfrunęły z domu, że teraz mam więcej czasu… i pustki.

Nie wiem, ile czasu minęło. Rozmawialiśmy, jakbyśmy chcieli nadrobić każdą chwilę. Śmiał się z moich opowieści, ja wzruszałam się jego historiami. W końcu spojrzał na zegarek. "Muszę iść. Ale… może jeszcze się spotkamy?". Zamiast odpowiedzieć, wyjęłam długopis i napisałam swój numer na serwetce. Uśmiechnął się. I wyszedł.

Myślałam, że nie zadzwoni. A jednak. Następnego dnia. Potem znowu. Spotykaliśmy się co tydzień, zawsze na neutralnym gruncie: spacer, kawa, wystawa. Nic więcej. Ale wszystko było między słowami.

Wiedziałam, że to nie powinno się zdarzyć. On był żonaty. Nie pytałam, czy szczęśliwy. Sama sobie odpowiedziałam, widząc, jak długo patrzy na mnie w milczeniu, jak dotyka mojego ramienia, jak mówi "z tobą czuję się jak wtedy".

Pewnego dnia powiedziałam: "To nie ma sensu, Paweł". A on odpowiedział: "Ma. Choćby na chwilę".

I wtedy zrozumiałam. Nie chodziło o powrót do przeszłości. Chodziło o to, że czasem spotykamy kogoś nie po to, by zaczynać od nowa, ale po to, by zamknąć coś z godnością. Żeby dowiedzieć się, że byliśmy naprawdę ważni. Że nie wymyśliliśmy sobie tej młodzieńczej miłości.

Nasze spotkania skończyły się tak, jak się zaczęły - bez dramatów, bez wielkich słów. Po prostu raz nie zadzwonił. I ja też nie zadzwoniłam.

Dziś, kiedy myślę o Pawle, uśmiecham się. Bo to była najpiękniejsza niespodzianka mojego dorosłego życia. I dowód na to, że serce pamięta - nawet wtedy, gdy głowa już zapomniała.