Wróciłam z pracy, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. W progu stanął kurier z ogromnym bukietem kwiatów. Nie byle jaki - ciężki, wysoki, przewiązany satynową wstążką, tak świeży, że na obrus pospadały pojedyncze krople wody.

Pachniało frezjami i różami herbacianymi, dokładnie tymi, które zawsze wybieram, gdy chcę poprawić sobie humor. Przez sekundę pomyślałam: "Pamiętał". Zrobiło mi się ciepło, tak zwyczajnie.

Sięgnęłam po mały karnecik, wetknięty między łodygi. Dwa zdania, proste, zamaszyste pismo: "Dla najpiękniejszej. Do zobaczenia." I inicjał, pojedyncza litera. Nie "M.", jak mój mąż. Nie jego charakter pisma, nie jego ulubione okrągłe "a", które znam lepiej niż własny podpis. Karnecik z życzeniami nie był jednak podpisany przez mojego męża.

W pierwszej chwili poczułam absurdalną potrzebę… wstawić kwiaty do wody. Otworzyłam szafkę, wyjęłam kryształowy wazon po mamie, nalewałam ostrożnie, żeby nie ochlapać stołu. Ręce robiły swoje, a głowa gnała do przodu jak pociąg bez hamulców. "Do zobaczenia." Kiedy? Gdzie? Z kim? I najważniejsze: dlaczego te kwiaty stoją na moim stole?

Na aksamitnej wstążce była naklejka: nazwa kwiaciarni z mojej dzielnicy. Zadzwoniłam. W słuchawce ciepły głos sprzedawczyni - rozpoznałam ją, kiedyś wyczarowała mi bukiet z zielonymi gałązkami, gdy nie miałam gotówki.

"Proszę pani, nie podajemy danych zamawiających" - usłyszałam, zanim zadałam drugie pytanie. "Mogę tylko powiedzieć, że zamówienie było opłacone z góry. Tak, około czternastej. Duży bukiet frezji i róż. Wstążka brzoskwiniowa."

Spojrzałam na zegar. Czternasta to pora, w której jestem w pracy. Mąż - przynajmniej według kalendarza - też. "Czy osoba była… kobieta czy mężczyzna?" - zapytałam, wstydząc się własnej ciekawości. "Nie mogę powiedzieć" - odparła uprzejmie. "Ale miała bardzo ładny płaszcz." Uśmiech w słuchawce. Nie wyciągnę nic więcej.

Odłożyłam telefon i stanęłam nad bukietem jak nad zagadką z dzieciństwa, kiedy trzeba połączyć kropki, żeby wyszedł obrazek. Kropki nie chciały się łączyć. Przeszłam przez mieszkanie, dotknęłam oparcia krzesła, zatrzymałam się przy lodówce, gdzie wisi zdjęcie z nad morza - to, na którym oboje mrużymy oczy od słońca.

Na odwrocie kiedyś napisał "na zawsze". Pomyślałam o ostatnich tygodniach: o jego nowych perfumach, o tym, że częściej sprawdza telefon na balkonie, o nocach, kiedy mówi: "Jeszcze chwilę popracuję", a potem zasypia na kanapie w salonie. Pomyślałam też o tym, jak wczoraj dłużej niż zwykle patrzył na mnie przy kolacji, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie znalazł słów.

Napisałam do niego: "Dziękuję za kwiaty." Chwilę później przyszła odpowiedź: "Jakie kwiaty?" Serce zjechało mi gdzieś w okolice kostek. Wysłałam zdjęcie. Trzy minuty ciszy. Potem: "Może pomyłka? Ktoś mógł zostawić u nas przez przypadek. Zaraz będę."

Pomyłka. Duży bukiet moich ulubionych kwiatów, z karnecikiem bez podpisu męża, ale z "Do zobaczenia". Pomyłka. Wzięłam karnecik jeszcze raz do ręki. Pismo jakby znajome, a jednak nie. Zamaszyste "D", przeciągnięte "z". Poczułam dziwne déjà vu. Jakby kiedyś, dawno, dawno temu, ktoś pisał do mnie podobnymi literami. Kto?

Zadzwoniłam do Ewy, mojej przyjaciółki. "Nie wariuj" - powiedziała trzeźwo. - "Może to ktoś z pracy, może klient, może jakieś durne PR-owe ‘dla najlepszej’. Poczekaj, aż wróci, zobaczysz po twarzy. Kłamstwo ma inne mięśnie niż prawda." Parsknęłam przez nos. Ewa zawsze ma zdanie jak z nożyczek. Odłożyłam słuchawkę.

Wstawiłam zupę. Woda zaczęła szeptać w garnku. Usiadłam naprzeciwko kwiatów, jak naprzeciwko gościa. Przypomniało mi się, że kiedyś - w liceum - dostawałam anonimy. Wtedy było w tym coś słodkiego. Teraz nie ma. Teraz w słowie "anonim" słyszę "nie wiem, co robisz, a może wiem i to gorsze".

Drzwi. Klucz w zamku. Wszedł. Zatrzymał się w progu kuchni. Na sekundę na jego twarzy coś drgnęło - zaskoczenie? ulga? strach? - ale natychmiast nałożył uśmiech. "No piękne" - powiedział spokojnie, podchodząc bliżej. "Ktoś ci zrobił niespodziankę." "Ktoś" w jego ustach było słowem o gumowych brzegach.

Podałam mu karnecik. Wziął go, ale nie przeczytał od razu. Obrócił w palcach, jakby badał gramaturę. "Nie twoje pismo" - powiedziałam. "Nie moje" - przytaknął. "Ani twoje inicjały." Znów przytaknął. Milczeliśmy. Zupa pyrkała. Bukiet pachniał coraz mocniej, nieprzyzwoicie mocno.

Usiedliśmy do stołu. Włożył łyżkę do talerza, zjadł spokojnie, jakby jadł przesolony rosół w barze mlecznym. Albo jakby wszystko, co się liczy, wydarzało się wyłącznie poza słowami. Czułam, że każde pytanie, jakie zadam, będzie jak rzut nożem na oślep. Czułam też, że milczenie jest jak hamulec ręczny na zakręcie.

Kiedy wstał, żeby zmyć naczynia - coś, czego nie robi często - odruchowo zerknęłam na jego płaszcz. W lewej kieszeni był paragon z tej samej kwiaciarni. Inna data. Dwa tygodnie temu. Suma mniejsza. "Frezje, 7 szt." Serce znów zjechało w dół. Zgniotłam go i wcisnęłam z powrotem - niech będzie, że nie widziałam.

Wieczorem, kiedy wyszedł "na siłownię", bukiet stał się większy. Jakby zajął pół mieszkania. Przesunęłam wazon na parapet. Otworzyłam okno. Chłodne powietrze weszło do środka jak ktoś trzeci do rozmowy. Usiadłam na krześle i zaczęłam spisywać na kartce trzy kolumny: "dla mnie od niego", "dla mnie od kogoś", "dla niego od kogoś (zostawione u nas)". Przy każdej dopisywałam plusy i minusy, ślady, dowody, przeczenia. Wyszła mi krzyżówka bez hasła.

Nagle przypomniałam sobie o tamtym déjà vu. Wyjęłam pudełko po herbacie, gdzie trzymam małe pamiątki. Z dna wyciągnęłam kartkę sprzed lat - kartkę od dawnego kolegi z roku, któremu kiedyś, bardzo krótko, podobałam się bardziej, niż powinnam. Te same zamaszyste litery. Te same przeciągnięte ogonki. Na plecach miałam gęsią skórkę. Czy to możliwe? Po tylu latach? A jeśli tak - skąd mój adres? Myśli zaczęły się rozgałęziać jak korzenie.

Wrócił po dziewiątej. Pachniał deszczem i nowymi perfumami. Usiadł na kanapie. Po dłuższej chwili powiedział: "Jest coś, co powinienem ci powiedzieć." Przez sekundę wstrzymałam oddech, ale on dokończył: "W przyszłym tygodniu zmienią mnie na inny projekt. Mniej delegacji." Mniej delegacji. Jak prześwietlenie, które pokazuje tylko pierwszą warstwę.

W nocy długo się przekręcałam. Wtedy usłyszałam krótkie brzęczenie - telefon w kuchni. Weszłam po ciemku. Na ekranie mignęło powiadomienie z komunikatora: "Dziękuję za dziś. Do zobaczenia." Bez imienia. Bez awatara. Bez niczego, co przyniosłoby ulgę albo wyrok. Zgasło natychmiast, jakby się pomyliło w adresie.

Rano bukiet wyglądał jak z reklamy: pełen, rozpostarty, obietnica czegokolwiek. Zrobiłam śniadanie. Postawiłam talerze. Pomyślałam, że mogę teraz rozwiązać ten węzeł jednym ruchem - położyć paragon z kieszeni i karteczkę z wazonu obok siebie, jak karty tarota, i powiedzieć: "Rozmawiajmy, bez ściem." Mogę też schować wszystko z powrotem, udawać, że to urodzinowy gest od świata, że to test zaufania, który zdaje się tylko, gdy go się nie zdaje.

On wszedł do kuchni. Zatrzymał wzrok na kwiatach, potem na mnie. "Dziękuję za śniadanie" - powiedział, tak zwyczajnie, że aż zabolało. Położył telefon na blacie ekranem w dół. "Masz plan na dzisiaj?"

Zamieszałam herbatę. "Mam" - odpowiedziałam. Prawda jest taka, że moim planem było… nie mieć planu. Zostawić te trzy karty w pudełku na potem. Albo wyjąć je wieczorem, kiedy będę miała odwagę. Albo nigdy.

Wieczorem wrócił późno. Powiesił płaszcz, podszedł do stołu i spojrzał na bukiet. Na jego twarzy na sekundę drgnęło coś, czego nie potrafiłam zignorować - nie zdziwienie, tylko raczej wściekłość, że kwiaty stoją nie tam, gdzie miały stać.

- Ładne, prawda? - zapytałam, podając mu karnecik.
Przeczytał. Zaciął się. - Nie wiem, kto to zostawił - powiedział zbyt szybko.

Ale ja już wiedziałam. W jego oczach zobaczyłam ten błysk, którego nie da się pomylić: ktoś naruszył granicę, ktoś wtargnął do naszego świata, wyciągając go za rękę. Później, kiedy poszedł pod prysznic, usłyszałam wibrację telefonu na stole. Ekran rozświetlił się wiadomością: "Widzisz, nie będę już czekać. Czas podjąć decyzję. - A."

Serce mi zamarło. Inicjał był ten sam, co na karneciku. Wszystko się ułożyło: bukiet nie był pomyłką, ani głupim żartem, ani romantycznym gestem nieznajomego. To była deklaracja. Wiadomość od kobiety, która dość długo wierzyła w obietnice mojego męża i teraz postanowiła upomnieć się o swoje.

Wrócił do pokoju, wytarł włosy ręcznikiem. Spojrzałam na niego inaczej niż kiedykolwiek wcześniej. On też wiedział, że przeczytałam. W powietrzu zawisła cisza, która ciążyła bardziej niż najgorsza kłótnia.

Nie spytałam wprost. Jeszcze nie. Postawiłam przed nim kolację i siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie, którzy przypadkiem dzielą stół. W głowie huczało mi tylko jedno zdanie: ona już nie zamierza milczeć.

I wtedy zrozumiałam, że bukiet na stole nie był prezentem. To był sygnał. Ostrzeżenie. Ultimatum.

A ja stoję teraz w samym środku tej gry - i muszę zdecydować, czy czekać, aż on wybierze między nami, czy sama pierwsza powinnam podjąć decyzję.