Z Ewą znałyśmy się ponad czterdzieści lat. Pracowałyśmy razem w biurze rachunkowym w latach osiemdziesiątych, potem obie wyszłyśmy za mąż, miałyśmy dzieci i przez te wszystkie lata zawsze się wspierałyśmy. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Była moją druhną, matką chrzestną mojego syna, powierniczką, powodem niejednego ataku śmiechu. To z nią spędzałam długie godziny przy kawie, dzieląc się wszystkim — od drobiazgów po dramaty.

Kiedy zmarł mój mąż, to ona była przy mnie w szpitalu, a potem pomagała mi ogarnąć formalności, płakała razem ze mną. Wydawało mi się wtedy, że to więcej niż przyjaźń — że to siostrzana więź, nie do ruszenia.

Z biegiem lat ta relacja stawała się coraz bardziej jednostronna, ale wtedy jeszcze tego nie widziałam. Gdy Ewa zachorowała na półpasiec, to ja woziłam ją do lekarza. Gdy po rozwodzie jej córka wpadła w depresję, siedziałam z nią całe wieczory, słuchając i pocieszając. Gdy Ewa po operacji kolana nie mogła chodzić, robiłam dla niej zakupy, gotowałam rosół, przynosiłam kwiaty.

Nie liczyłam. Po prostu byłam. Bo od tego są przyjaciele.

Ale kiedy to ja zaczęłam potrzebować wsparcia — wszystko się zmieniło.

To nie była wielka tragedia. Nic spektakularnego. Ot, zdrowie zaczęło szwankować. Ciśnienie, kolana, zmęczenie. Zajęłam się też wnuczką — córka wróciła do pracy, a ja obiecałam jej pomóc w opiece, przynajmniej kilka razy w tygodniu. Zabrakło mi sił, żeby wsiadać w autobus i jechać przez pół miasta do Ewy tylko po to, żeby posłuchać, jak po raz setny narzeka na zięcia.

Zaczęłam się wycofywać. Nie odbierałam od razu telefonu, pisałam, że "dziś nie dam rady", proponowałam inny termin. Ewa początkowo udawała zrozumienie, ale słyszałam w jej głosie chłód.

— No trudno — mówiła. — Jak zwykle nie masz czasu. Kiedyś było inaczej.

Zaczęła odzywać się coraz rzadziej. Przestała zapraszać mnie na urodziny wnuka, nie dzwoniła z życzeniami na imieniny. Pewnego dnia próbowałam się dodzwonić, ale nie odbierała. Napisałam wiadomość — bez odpowiedzi.

Minęły dwa tygodnie. Trzy. Cisza. Aż któregoś dnia sąsiadka z klatki wyżej powiedziała mimochodem:
— Widziałam twoją koleżankę, Ewę, jak szła z tą nową — Wandą. Podobno teraz codziennie chodzą na kijki.

Wtedy coś mnie ukłuło. Tak, przecież ma prawo. Może jej bliżej z Wandą, może łatwiej się spotkać. Ale dlaczego nic nie powiedziała? Dlaczego tak po prostu… zniknęła?

Próbowałam jeszcze raz — zaprosiłam ją na herbatę. Odpisała krótko:
"Nie mam teraz głowy. Dużo się dzieje."

A potem… już nic.

Siedziałam wieczorem przy stole, patrząc na puste krzesło, gdzie jeszcze niedawno Ewa siadała i mówiła: "Znowu masz ten sernik? No dobra, wezmę mały kawałek."

Zrozumiałam wtedy, że nasza przyjaźń trwała tak długo, jak długo dawałam, robiłam, słuchałam. Gdy tylko przestałam być tą, która "ogarnia", która "ma czas", która "potrafi zająć się wszystkim" — przestałam być potrzebna. A skoro nie byłam potrzebna, to przestałam istnieć.

Na początku było mi strasznie przykro. Nawet wstyd. Że się pomyliłam. Że nie widziałam tego wcześniej. Ale potem poczułam ulgę.

Bo jeśli przyjaźń kończy się wtedy, gdy nie jesteś już użyteczna — to może nigdy przyjaźnią nie była.

Teraz mam więcej ciszy. Więcej czasu na siebie. Czasem wychodzę z wnuczką do parku. Czasem piekę ten nieszczęsny sernik tylko dla siebie.

I nie czekam już na wiadomość, której nigdy nie dostanę. Bo wreszcie wiem, że moje życie nie zależy od tego, czy komuś jeszcze jestem potrzebna.