"Wreszcie sprzedać mieszkanie i podzielić pieniądze na trzy części" - powiedziała mi ostatnio moja własna córka. Powiedziała to tak spokojnie, jakby chodziło o zwykłe porządki w szafie, a nie o wyrwanie mnie z miejsca, w którym mieszkałam przez czterdzieści lat.
- Mamo, ile jeszcze będziemy we troje gnieździć się w tej wynajmowanej kawalerce? - zaczęła. - Ty masz trzy pokoje. Ty masz przestrzeń. Ty masz możliwości. Sprzedaj mieszkanie, każda z nas dostanie swoją część i wreszcie ruszymy z miejsca.
Stałam w kuchni jak zahipnotyzowana. Przez sekundę miałam wrażenie, że źle ją usłyszałam.
- A gdzie ja mam wtedy mieszkać? - zapytałam w końcu, czując, że głos mi drży.
Klaudia nawet nie mrugnęła.
- Kupisz sobie kawalerkę gdzieś dalej, w tańszej okolicy. Przecież i tak jesteś sama. Po co ci trzy pokoje?
Powiedziała to takim tonem, jakby właśnie rozwiązała mój największy życiowy problem. Tymczasem ja miałam ochotę usiąść na podłodze i po prostu płakać. Wtedy zrozumiałam, że to nie była rozmowa. To był plan, który ona już dawno sobie ułożyła. A ja miałam tylko podpisać się pod jego realizacją.
Kiedy wracałam tego wieczoru do domu, miałam wrażenie, że ktoś po drodze wyssał ze mnie całą energię. Nigdy nie przypuszczałam, że własne dziecko może człowieka zranić tak, jak zraniła mnie Klaudia.
To nie był zwykły konflikt. To był jakiś zimny rachunek, jakby siedziała przede mną nie moja córka, tylko agentka nieruchomości, która już dawno policzyła, ile na mnie zarobi.
Weszłam do mieszkania, zdjęłam płaszcz i od razu usiadłam przy stole w kuchni. Ta kuchnia widziała wszystko: nasze pierwsze śniadania, kiedy dziewczynki były małe, kiedy uczyły się jeść łyżką; rozmowy o szkole, o pierwszych miłościach; nawet awantury, te dorosłe i te kompletnie błahe. A teraz siedziałam tu sama, z uczuciem, jakby ktoś wypchnął mnie z własnego życia.
Zrobiłam herbatę, ale nie mogłam nawet jej wypić. Patrzyłam na ścianę, na stare zdjęcia w ramach - moje córki w podstawówce, na studniówce, z mężem nad morzem. I nagle jedno z nich zaczęło mnie boleć bardziej niż inne.
Zdjęcie z dnia, kiedy Klaudia przeprowadziła się do swojego pierwszego wynajmowanego mieszkania. Płakała wtedy ze wzruszenia, mówiła: "Mamo, bez ciebie bym sobie nie poradziła".
A dziś mówi mi, że mam sprzedać mieszkanie i kupić kawalerkę "gdzieś dalej".
To słowo "gdzieś" najbardziej utkwiło mi w głowie. Jakby było jej obojętne, gdzie ja wyląduję. Czy będę miała blisko do lekarza. Czy dam radę codziennie dojść do sklepu. Czy nie będzie mi zimno zimą w jakimś marnym, starym bloku na uboczu.
Wszystko jedno. Byle tylko jej było wygodnie.
Następnego dnia zadzwoniła Natalia. Nie wiem, czy Klaudia już jej opowiedziała naszą rozmowę, czy po prostu wyczuła, że coś jest nie tak, ale usłyszałam:
- Mamo, co się stało? Masz taki głos, jakbyś całą noc płakała.
Nie chciałam się żalić, nie chciałam skarżyć jednej córki przed drugą, ale słowa same ze mnie wypadły. Opowiedziałam jej wszystko, a po drugiej stronie było tylko milczenie. Długie, ciężkie, jakby Natalia musiała to przetrawić.
- Mamo… - powiedziała w końcu. - Klaudia przegięła. Ja nie mam zamiaru nic wymagać. Nie chcę żadnych pieniędzy. I nie pozwolę, żeby ktoś cię wyrzucił z twojego mieszkania.
Te słowa były jak plaster na ranę, ale rana została.
- Natalko, ja po prostu nie rozumiem. Przecież to moja córka. Sama ledwo sobie radzi z małym, ledwo wiąże koniec z końcem, a i tak… tak potrafi?
- Mamo, ona jest zestresowana, przemęczona. Ale to jej nie tłumaczy. Naprawdę nie.
Jej głos był miękki, spokojny - zupełnie inny niż ostry ton Klaudii z dnia poprzedniego.
W kolejnych dniach próbowałam udawać, że nic się nie stało. Chodziłam do pracy, robiłam zakupy, gotowałam obiad. Ale myśli ciągle wracały. Wracał też strach. Pierwszy raz w życiu naprawdę przestraszyłam się starości.
Bo co, jeśli Klaudia będzie naciskać dalej? Co, jeśli zacznie mnie stawiać pod ścianą? Co, jeśli pewnego dnia przyjedzie tu z wózkiem i powie: "albo sprzedajesz, albo nie pokazuję ci wnuka"?
A była zdolna do takich rzeczy. Zawsze była. Kiedy czegoś chciała - potrafiła zamienić się w huragan, który nie liczy się z niczyimi uczuciami.
Po trzech dniach telefon zadzwonił ponownie. "Klaudia". Serce zabiło mi szybciej.
- Mamo, możemy się spotkać? - usłyszałam.
Chciałam odmówić. Naprawdę chciałam. Ale w końcu to moja córka. Zgodziłam się.
Spotkałyśmy się w kawiarni obok jej domu. Pchała wózek, mały spał. Usiadłyśmy. I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, ona zaczęła:
- Mamo, ja wiem, że to dla ciebie trudne. Ale naprawdę musimy coś zrobić. My się tu dusimy.
Wzięłam głęboki oddech.
- Klaudia… ja cię wspieram, zawsze cię wspierałam. Ale ja nie mogę zostać bez mieszkania. To mój dom. Całe moje życie.
- Mamo, przecież nie będziesz bezdomna! Kupisz sobie kawalerkę w tańszej okolicy. A resztę pieniędzy podzielimy. Czy to takie okropne?
I wtedy powiedziałam coś, co zbierało się we mnie przez kilka dni:
- Ty nie chcesz mi pomóc. Ty chcesz, żebym zniknęła z twojej drogi.
Trafiłam w punkt. Zobaczyłam w jej oczach błysk, coś między wstydem a złością. Nie zaprzeczyła. A to bolało najbardziej.
- Mamo… jesteś sama. Nie masz nikogo. Trzy pokoje to luksus. Po co ci to? - rzuciła w końcu.
- A po co tobie moje mieszkanie? - zapytałam spokojnie. - Po co, jeśli tak dobrze sobie radzisz?
Odwróciła wzrok. Długo nic nie mówiła. Potem wzięła torebkę i powiedziała tylko:
- No dobrze. Jak chcesz. Ale nie licz, że będziemy wiecznie czekać.
Wiecznie czekać.
Jakby to był jej obowiązek.
Jakby ja coś zabrałam jej życiem, a nie odwrotnie.
Wracałam do domu jak po ciężkiej chorobie. Bolała mnie głowa, oczy miałam suche, a jednocześnie nie mogłam powstrzymać nowych łez. Usiadłam na ławce przed blokiem i poczułam, że nie mam już siły.
Podeszła do mnie pani Aniela z trzeciego piętra.
- Co się stało, kochana? Wyglądasz, jakby świat ci się zawalił.
A ja, mimo że rzadko mówię o swoich problemach, nagle zaczęłam wszystko opowiadać. Ona po wysłuchaniu rozejrzała się i powiedziała:
- Dziecko kochane… dopóki żyjesz, to ty decydujesz, co robisz ze swoim domem. Nie twoje dzieci. Nigdy. Widziałam już wiele. Najgorsze jest to, że jak raz się ugniesz, to potem wszystko ci zabiorą.
Jej słowa były jak lodowate wiadro wylane na głowę - ale potrzebne.
Wieczorem zadzwoniła Natalia.
- Mamo, rozmawiałam z Klaudią. I… ona się nie uspokoi. Ona będzie naciskać. Uważaj.
- Czego ona chce? - szepnęłam.
- Tego, co najprościej: pieniędzy. I wygody. A ty jesteś przeszkodą.
To było straszne do usłyszenia. Ale w końcu ktoś powiedział to na głos.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przechodziłam między pokojami, dotykałam starych mebli, książek, zdjęć. Wszystko było moje. Moje wspomnienia, mój dom, moje życie. I wtedy zrozumiałam coś prostego:
Mieszkanie można sprzedać zawsze.
Godności - nigdy.
I choć córka jest moją krwią, nie oddam jej swojego dachu nad głową tylko dlatego, że jej życie stało się niewygodne.
Następnego dnia zadzwoniłam do Klaudii. Chciałam zakończyć tę wojnę zanim przekształci się w coś nieodwracalnego.
- Klaudia, posłuchaj mnie uważnie - powiedziałam. - Nie sprzedam mieszkania. Ani teraz, ani później. To mój dom. Ty masz swoje życie. Ja też mam swoje. I nie pozwolę, żebyś mnie stawiała pod ścianą.
Po drugiej stronie długo była cisza.
A potem padły słowa, które zabolały, ale mnie utwardziły:
- Skoro tak… to radź sobie sama.
- Zawsze tak robiłam - odpowiedziałam i rozłączyłam się.
Może kiedyś zrozumie.
Może kiedyś przeprosi.
A nawet jeśli nie - ja nadal mam gdzie mieszkać. Mam swoje ściany, swoje okno, swoje wspomnienia.
I wiem jedno:
Matka może dać wszystko.
Ale nie musi oddawać własnego domu.
var adsinserter = adsinserter || {};
adsinserter.tags = ['fulladsnew'];