Mąż, który 12 lat temu odszedł do kochanki, nagle stanął przede mną w progu. Wyglądał tak, jakby ktoś wyssał z niego resztki życia. A ja, zamiast krzyknąć albo trzasnąć drzwiami, po prostu zamarłam.

Nie dlatego, że go kochałam. Dlatego, że w jego oczach zobaczyłam coś, czego nigdy wcześniej tam nie było: strach.

Ale zanim zdążyłam zapytać, po co przyszedł i dlaczego w ogóle śmie wracać, mój mózg wyrzucił mnie w przeszłość. W tamten lipcowy poranek, gdy spakował walizkę, powiedział "to nie twoja wina" i wyszedł. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że od miesięcy mieszkał u niej. Że już planowali wspólne życie. Że ja byłam tą, którą się zostawia, a nie tą, którą się wybiera.

Mieliśmy wtedy dwójkę małych dzieci, kredyt, plany na wakacje i urodzinowy tort stojący w lodówce. I nagle wszystko stało się niczym. Zostałam sama, bez słowa wyjaśnienia i z poczuciem, że ktoś rozciął mi życie na pół.

Przez lata uczyłam się żyć od nowa. Praca, terapia, dzieci, cisza po nocach, kiedy nikt już nie pytał, o której wróci. A potem… dzwonek. I on. Facet, którego nienawidziłam i którego część mnie wciąż próbowała zrozumieć. Stał przede mną i powiedział jedno zdanie, które zmroziło mi krew w żyłach.

"Nie przyszedłem po przebaczenie. Przyszedłem, bo nie mam dokąd pójść."

To było tak absurdalne, że aż mnie zatkało. Ja, która przez dwanaście lat zbierałam się z podłogi po tym, jak mnie zostawił, miałam teraz być jego ostatnią deską ratunku. Chciałam mu powiedzieć, żeby wynosił się natychmiast.

Że nie jestem schroniskiem dla mężczyzn, którzy pogubili się we własnych decyzjach. Że on dokonał wyboru, kiedy wyszedł z tego domu z walizką i uśmiechem, jakby zaczynał nowe, lepsze życie.

Ale… nie powiedziałam nic. Może z ciekawości. Może z zaskoczenia. A może dlatego, że wyglądał jak człowiek, którego karma właśnie dogoniła z całą siłą.

Wpuściłam go. Zrobiłam herbatę, choć ręce mi drżały. Usiadł przy stole, jakby to był wciąż jego dom. Ale już dawno nie był. Wszystko się zmieniło. Firanki były inne. Stół był inny. Ja byłam inna.

Tylko on wyglądał jak cień człowieka, którego kiedyś kochałam.

- Mogę opowiedzieć? - zapytał, jakby to był jakiś wywiad, nie wyznanie.

Milczałam, więc uznał to za zgodę. Najpierw mówił o niej. O tej, dla której mnie zostawił. O kobiecie, z którą miał przeżyć wielką miłość. O życiu, które miało być nowym początkiem. Mówił spokojnie, prawie bez emocji, ale w jego głosie była jakaś pustka. Jakby sam nie wierzył w to, co mówi.

Potem opowiedział, jak to wielkie uczucie zaczęło się sypać już po kilku miesiącach. Jak ona wymagała, jak narzekała, jak próbowała go zmieniać. Jak był zmęczony udawaniem człowieka, którego chciała widzieć u swojego boku. Ale został. Bo wstydził się wrócić.

Z tego, co mówił, wyłaniał się obraz życia, które wyglądało pięknie tylko na zdjęciach na Facebooku. Dom z ogrodem, weekendy na Mazurach, kolacje w restauracjach. A w środku… pęknięcia, które z czasem zmieniły się w wyrwy.

- Straciłem pracę - powiedział, spuszczając wzrok. - Potem drugą. A potem ona straciła cierpliwość. Nie jestem dobry w udawaniu, że wszystko jest w porządku.

Pokręciłam głową. Chciałam powiedzieć, że zawsze nie był dobry w udawaniu. Ale nic nie powiedziałam.

- Odeszła ode mnie trzy miesiące temu. Zostawiła tylko kartkę na stole. Nawet się nie pożegnaliśmy - dodał.

Patrzyłam na niego, próbując dopasować tę historię do tego człowieka, którego znałam kiedyś. Czy to w ogóle był ten sam mężczyzna? Ten pewny siebie, uśmiechnięty, trochę zbyt dumny chłopak, który uważał, że życie samo się ułoży?

- Przez trzy miesiące mieszkałem kątem u znajomych - mówił dalej. - Ale nikt nie chce mieć na głowie kogoś, kto nie może stanąć na nogi. Wczoraj spałem w samochodzie.

I wtedy poczułam coś, czego się nie spodziewałam. Nie gniew. Nie żal. Nawet nie satysfakcję. Poczułam… współczucie. To było najgorsze. Jakby moje serce było nielojalne wobec mnie samej.

Wstałam, bo musiałam złapać oddech. Przeszłam do okna. Widziałam swoje odbicie w szybie. Kobietę, która przeszła więcej, niż powinna. Kobietę, która wszystko posprzątała po jego odejściu. Która wychowała dzieci, pracowała, budowała życie od zera. Kobietę, która nie potrzebowała już mężczyzny, żeby być całą.

- Dlaczego tu przyszedłeś? - zapytałam w końcu.

- Bo… bo tylko ciebie mam. Tylko ty mnie znasz naprawdę. Tylko ty wiesz, kim byłem, zanim wszystko się rozpadło.

To zabolało. Bo kiedy mnie zostawił, nie myślał wcale o tym, że znam go lepiej niż ktokolwiek. Nie myślał o tym, co robi swojemu synowi, co robi naszej córce. Nie myślał o tym, że łamie komuś życie. Myślał tylko o sobie. I teraz też przyszedł tu, bo myślał o sobie.

- Nie chcę litości - dodał cicho. - Chcę tylko… spróbować jeszcze raz. Być człowiekiem, którego kiedyś kochałaś.

Chciałam krzyknąć, że tamten człowiek nie istnieje. Że zabił go własnymi decyzjami. Że nie wraca się do przeszłości jak do starego mieszkania, którego klucze gdzieś się znalazło.

Ale wtedy przypomniałam sobie noce, kiedy dzieci pytały, czy tata wróci. Przypomniałam sobie ich ciszę, kiedy widzieli moje łzy. Przypomniałam sobie, jak sama bałam się wyjść z domu, bo ludzie patrzyli na mnie jak na kobietę, której się nie udało. Usiadłam naprzeciwko niego. Był taki inny. Albo ja byłam inna. Może oboje.

- Chcesz u mnie mieszkać? - zapytałam chłodno.

- Nie. Chcę… żebyś pozwoliła mi być częścią twojego życia. Jakoś. Jakkolwiek.

Poczułam, jak w gardle rośnie mi twarda kula. Bałam się odpowiedzieć, bo każde słowo mogło być za mocne albo za łagodne. Za ostateczne albo za niewystarczające.

- To nie jest takie proste - wyszeptałam.

- Wiem. Dlatego przyszedłem. Żeby przynajmniej zapytać.

Popatrzyłam na swoje dłonie. Na pierścionek, którego już dawno nie nosiłam. Na człowieka po drugiej stronie stołu, który kiedyś był całym moim światem, a potem stał się największą raną

- Daj mi czas - powiedziałam w końcu.

Uśmiechnął się. Smutno, niepewnie. Jak ktoś, kto nie wie, czy ma prawo do nadziei. Odprowadziłam go do drzwi. Powiedział, że zadzwoni. Przytaknęłam, chociaż nie wiedziałam, czy tego chcę.

Kiedy zamknęłam za nim drzwi, oparłam się o nie plecami. W domu znów było cicho. Tylko zegar w salonie odmierzał sekundy. Zastanawiałam się, jak jedna decyzja sprzed lat może wrócić po takim czasie i znów wywrócić wszystko do góry nogami.

Usiadłam na kanapie i spojrzałam w okno. Na ulicę, którą wracałam kiedyś z dziećmi, trzymając ich za ręce. Na domy, które patrzyły na mój ból z niemym współczuciem.

Czy powinnam dać mu szansę? Czy człowiek może się zmienić po takim czasie? Czy to, że wciąż coś do niego czuję, jest wystarczającym powodem, żeby zaryzykować wszystko jeszcze raz?

Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Ale wiem jedno: teraz to ja mam władzę. Ja podejmę decyzję. Ja wybiorę, czy go wpuścić z powrotem do swojego życia, czy zamknąć te drzwi na zawsze. I po raz pierwszy od bardzo dawna to właśnie daje mi spokój. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];