Nigdy nie byłam w związku, który trwałby dłużej niż kilka miesięcy. Z czasem przestałam próbować. Nie dlatego, że nie chciałam bliskości.
Po prostu życie jakoś się ułożyło… obok. Po studiach opiekowałam się chorą mamą, potem sama zachorowałam, potem było za późno albo za cicho, żeby coś zaczynać.
Z wiekiem samotność przestaje być czymś, co boli. Staje się czymś znajomym. Tak jak domowe kapcie - trochę powycierane, ale wygodne. Miałam swoje rytuały. Poranna kawa, krzyżówka przy kuchennym stole, zakupy zawsze o tej samej porze. I biblioteka - mój mały azyl.
Do biblioteki chodziłam raz w tygodniu. Zawsze we wtorek, około dziesiątej, kiedy było najmniej ludzi. Uwielbiałam ten zapach papieru i ciszy, tę miękką atmosferę miejsc, gdzie nikt się nie spieszy i nikt niczego nie żąda. Czułam się tam bezpiecznie.
Tamten wtorek zaczął się jak każdy inny. Przyszłam, oddałam przeczytane książki, przeszłam do półki z literaturą obyczajową. I wtedy go zobaczyłam.
Stał przy regale z tomikami poezji. Mężczyzna, może w moim wieku, może kilka lat starszy. Wysoki, w eleganckim płaszczu, lekko siwy. Miał książkę w ręku i marszczył brwi, jakby nie mógł się zdecydować. Spojrzał na mnie i się uśmiechnął. Tylko tyle. Ale to spojrzenie… było inne.
Nie oceniało. Nie ciekawiło powierzchownie. Było ciepłe. Jakby mnie znał.
Spuściłam wzrok i przeszłam dalej. Ale nie mogłam przestać o nim myśleć. Następnego tygodnia znów tam był. Tym razem przy dziale z literaturą skandynawską.
- Dzień dobry - powiedział cicho, jakby nie chciał mnie przestraszyć.
- Dzień dobry - odpowiedziałam.
Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw o książkach. Potem o tym, jak często tu przychodzi. O tym, że odszedł z pracy na emeryturę i szuka ciszy. O tym, że jego żona zmarła dziesięć lat temu i że długo nie umiał wyjść z żałoby. Słuchałam go, a w środku czułam, że dzieje się coś dziwnego. Przez tyle lat byłam sama, że zapomniałam, jak to jest, kiedy ktoś po prostu… jest obok.
Z czasem nasze wtorkowe wizyty w bibliotece stały się nieodłącznym punktem tygodnia. Najpierw wymienialiśmy się tylko uwagami o nowych tytułach, potem - o wspomnieniach. W tamtej ciszy między regałami czułam się zrozumiana po raz pierwszy od dawna.
Pewnego listopadowego poranka, gdy na zewnątrz wiatr zabijał gałęzie o szyby, on podszedł z kubkiem parującej kawy z automatu.
- Pomyślałem, że przyda ci się coś ciepłego - powiedział, podając mi kubek.
Zapach mocnej, gorzkiej kawy wymieszał się z zapachem starych książek. Spojrzałam na niego i zrobiło mi się… tak… jakby ktoś pokruszył ciężar samotności na drobne kawałki.
Zaczęliśmy wychodzić razem z biblioteki. Wychodziliśmy w milczeniu, ale to milczenie nie było niezręczne – było pełne wzajemnej obecności. Szliśmy wąskimi uliczkami, liście więdły pod nogami, a on żartował o tym, że każdy upadek liścia to jego sposób na powiedzenie: „ciesz się chwilą”.
Pod jednym ze starych dębów spojrzałam mu w oczy:
- Zanim cię poznałam, myślałam, że już nic nie zaskoczy mojego serca. A jednak…
Jego dłoń lekko dotknęła mojej, jakby to był najcenniejszy przedmiot świata. W tamtej chwili zrozumiałam, że po raz pierwszy od lat nie chcę uciekać.
Zaczęliśmy spotykać się poza biblioteką. W kawiarni na rynku, gdzie serwowali pączki drożdżowe z makiem – dokładnie takie, jakie uwielbiałam w dzieciństwie. Siadałam przy małym stoliku przy oknie i obserwowałam, jak on uważnie studiuje menu, jakby to było odkrycie życia. Wtedy pomyślałam, że wciąż można się cieszyć drobiazgami.
Pewnego wieczoru zaprosił mnie do swojego mieszkania – niewielkiej kawalerki w kamienicy tuż obok. Znałam każdy zakamarek tej okolicy, ale nigdy nie myślałam, że tu zamieszka ktoś, z kim będę chciała dzielić przestrzeń. Wszedł i podał mi rękę, prowadząc do niewielkiego pokoju, gdzie na komodzie stało tylko kilka książek, porcelanowa filiżanka i stary gramofon. W tle grał cicho szum starych płyt.
- To moja ulubiona płyta - powiedział, wskazując płytę z czarną okładką. - Czasami lubię sobie przypomnieć, jak to jest słuchać muzyki analogowo.
Usiadłam na rozkładanej sofie i poczułam, jak coś we mnie mięknie. Nie musiał mówić nic więcej. Ta przestrzeń, ten gest - pokazały mi, że można zacząć od nowa, nawet jeśli każda ściana ma swoją historię.
Kilka dni później zadzwoniłam do przyjaciółki:
- Wiesz, chyba się zakochałam…
A ona się śmiała przez słuchawkę:
- W twoim wieku?
- A dlaczego nie? - odpowiedziałam, i pierwszy raz od dawna uśmiechnęłam się bez zmęczenia.
Zaczęliśmy wspólnie planować proste rzeczy: spacery po parku, odwiedziny u staruszka sprzedającego ptasie mleczko na rogu, zaproszenie do mnie na wieczór filmowy. Czułam, jak w mojej codzienności pojawia się miękkość, której dawno nie doświadczyłam.
Pewnej soboty upiekłam sernik. Ciasto rozlało się po formie, bo nigdy nie byłam wybitną cukierniczką, ale gdy podałam mu kawałek, jego oczy rozbłysły:
- Prawdziwy domowy sernik! – powiedział, a ja poczułam, że moje wysiłki mają sens.
Nasze rozmowy nie kręciły się już tylko wokół książek. Opowiadaliśmy sobie o marzeniach, o tym, co chcielibyśmy jeszcze zrobić. On mówił, że marzy o małej łódce i wyprawie po jeziorach. Ja przyznawałam się, że od zawsze chciałam namalować obraz – ale bałam się, że nie mam talentu.
- Zrób to - rzucił, jakby to było najprostsze na świecie.
- A jeśli wyjdzie kiepsko? – zapytałam.
- Kiepsko też jest piękne - odpowiedział z uśmiechem.
I wtedy po raz pierwszy od lat poczułam, że warto ryzykować. Bo z kimś obok nawet porażka smakuje inaczej.
Dziś mijają dwa lata od tamtej pierwszej kawy w bibliotece. Nie mieszkamy razem, mamy swoje mieszkania, swoje rytuały. Ale codziennie znajdujemy chwilę, by się zobaczyć. Codziennie patrzy na mnie tak, jak nikt wcześniej – z głęboką uwagą, jakby doceniał każdy mój oddech.
Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale wiem, że miłość nie ma daty ważności. Nie pyta, czy jesteś gotowa. Pojawia się cicho, między regałami, w zapachu kawy i starych książek. Ufa, że kiedyś się odważysz. I jeśli jesteś wystarczająco uważna – pozwoli ci znów poczuć bicie serca.
var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];