Nie mam dzieci. Nigdy nie wyszłam za mąż. Nie dlatego, że nie chciałam — po prostu jakoś tak wyszło. A może raczej: wszystko inne zawsze było ważniejsze.
Kiedy miałam dwadzieścia parę lat, mój tata zachorował. Mama nie dawała sobie rady sama, więc wróciłam do domu rodzinnego. Pomyślałam: „Na chwilę”. Ta chwila trwała prawie czterdzieści lat.
Zajmowałam się ojcem przez ponad dekadę, potem przez kolejne dwadzieścia lat — mamą. Żyłam ich życiem. Ich rytmem dnia. Ich wizytami u lekarzy, ich zmartwieniami, ich potrzebami. Byłam tą, która wszystko ogarnia. Tą, która siedzi na nocnym dyżurze w szpitalu. Tą, która pamięta o lekach i o tym, co trzeba kupić na obiad.
Nie żałuję. Naprawdę. Kochałam ich. Byli dobrymi ludźmi. Zasługiwali na opiekę, troskę, godność.
Ale kiedy dwa lata temu odeszła mama, a ja została sama w czterech ścianach tego samego mieszkania, w którym się wychowałam — pierwszy raz w życiu poczułam, że nie wiem, co ze sobą zrobić.
Rano nie było już nikogo, komu trzeba było zaparzyć herbatę. Nikt nie czekał w fotelu, nie krzyczał z kuchni „gdzie są moje okulary?”. Nikt nie narzekał, że zupa za słona. I nikt nie mówił „dobranoc”.
Wszystko ucichło. Nawet zegar w salonie tykał jakby ciszej. Pierwsze tygodnie po śmierci mamy były jak mgła. Chodziłam po mieszkaniu bez celu, poprawiałam poduszki, chowałam dokumenty, przestawiałam doniczki. Próbowałam zająć ręce, żeby nie słyszeć tej pustki, która dźwięczała w środku.
Znajomi mówili:
— Zapisz się na coś. Wyjdź do ludzi. Masz teraz czas dla siebie.
Ale ja nie wiedziałam, co to znaczy „dla siebie”. Całe życie byłam „dla kogoś”. Nie miałam swoich pasji, swojego świata, swoich przyzwyczajeń. Wszystko, co robiłam, było odbiciem potrzeb innych.
Poszłam raz na zajęcia dla seniorów w domu kultury. Siedziałam tam przez godzinę, udając, że słucham wykładu o zdrowym kręgosłupie, i czułam się, jakby ktoś postawił mnie na scenie w złym przedstawieniu. Wróciłam do domu, zdjęłam płaszcz i rozpłakałam się.
Zaczęłam przeglądać stare pudła na pawlaczu. Znalazłam swój zeszyt z podstawówki, z zakładką z kotkiem. Była tam notatka: „Chcę być pisarką i mieszkać nad morzem”. Pamiętałam to marzenie. Było tak prawdziwe, że aż bolało.
Ale nie spełniłam go. Bo potem przyszedł nowotwór taty. Potem reumatyzm mamy. Potem kolejne badania, rachunki, opieka, dom.
Któregoś dnia obudziłam się i przez dłuższą chwilę leżałam w łóżku, wpatrując się w sufit. Pomyślałam: „A gdyby dzisiaj nie było nic do zrobienia dla nikogo… co bym zrobiła dla siebie?” I nie umiałam odpowiedzieć.
Wstałam. Zrobiłam kawę. Nie w biegu — spokojnie. Usiadłam przy oknie i obserwowałam liście spadające z klonu przed blokiem. Zaczęłam słyszeć dźwięki, które wcześniej ignorowałam: ciche brzęczenie lodówki, skrzypienie krzesła, śpiew ptaków. Czułam, że moje życie — jak to drzewo — właśnie zrzuca starą skórę.
Tydzień później wyszłam. Bez celu. Bez listy zakupów. Bez zadania. Po prostu wyszłam, jakby ktoś mnie popchnął z wnętrza. Trafiłam do parku. Usiadłam na ławce i z każdą minutą czułam, jak zaczynam oddychać pełniej.
Obok mnie usiadła kobieta z rudym psem. Miała krótko obcięte siwe włosy i wełniany szal w kwiaty.
— Piękne światło dzisiaj, prawda? — powiedziała.
— Tak — odpowiedziałam. I po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem tylko cieniem.
Zaczęłyśmy rozmawiać. Miała na imię Elżbieta, była wdową, przeprowadziła się po śmierci męża i zaczęła od nowa. Mówiła, że codziennie rano wychodzi na spacer, żeby nie zwariować, i że życie wcale nie kończy się na siedemdziesiątce.
— W końcu mam czas być sobą — powiedziała.
Te słowa utkwiły mi w głowie.
Wróciłam do domu i spojrzałam na siebie w lustrze. Nie widziałam już tylko zmarszczek i zmęczonych oczu. Zobaczyłam kobietę, która była silna. Która przetrwała. I która ma prawo żyć też dla siebie.
Zaczęłam robić drobne rzeczy. Kupiłam zeszyt i zaczęłam pisać — kilka zdań dziennie. Nie dla kogoś. Dla siebie. Zgłosiłam się do biblioteki jako wolontariuszka. Na początku ręce mi się trzęsły. Bałam się, że nie dam rady. Ale kiedy po raz pierwszy pomogłam starszemu panu znaleźć książkę o historii średniowiecza, uśmiechnął się i powiedział:
— Dobrze, że pani tu jest.
I wtedy… coś we mnie zmiękło.
Dziś wciąż uczę się siebie. Uczę się mówić: „Nie chcę”, „Nie dziś”, „To mnie ciekawi”. To trudne. Bo przez całe życie byłam lustrem dla innych — teraz muszę zostać sobą.
Ale z każdym dniem czuję, że jestem bliżej siebie. Bliżej tej dziewczyny z zeszytem z kotkiem. Może nie zamieszkam nad morzem. Ale mogę pojechać tam raz w roku. Sama.
I usiąść na brzegu. I powiedzieć tej dziewczynie sprzed lat:
— Przepraszam, że tyle to trwało. Ale w końcu jestem. I już nigdzie się nie wybieram.
var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];