"Córka zawsze mówiła, że nie chce mieć dzieci. Teraz błaga mnie o pomoc, a ja nie wiem, czy dam radę"

Moja córka, Kasia, przez całe dorosłe życie mówiła wprost, że dzieci to nie dla niej.
- Mamo, nie każda kobieta musi rodzić, żeby być szczęśliwa - powtarzała z przekonaniem.
Przyzwyczaiłam się do tej myśli. Ba, nawet ją zaakceptowałam.

Nie było we mnie żalu, tylko delikatny smutek, który nauczyłam się układać gdzieś głęboko. Po cichu zazdrościłam koleżankom, które chwaliły się zdjęciami wnuków, ale nikomu tego nie mówiłam. Zamiast tego żyłam spokojnie, po swojemu.

Miałam swoje książki, mały balkon z pelargoniami, spacery, herbaty z sąsiadką. I święty spokój. Aż do zeszłego roku.

Kasia zadzwoniła wieczorem, wyraźnie zdenerwowana.
- Mamo, musimy porozmawiać. Jestem w ciąży.

Zamarłam.
- Jesteś… w ciąży?
- Tak. Nie planowaliśmy tego, ale… stało się. I chyba nie dam sobie rady sama.

Pamiętam, jak serce zabiło mi wtedy mocniej. Nie ze szczęścia - z niepokoju. Po tylu latach, po tak jednoznacznym stanowisku, nagle wszystko się odwróciło. W jej głosie słyszałam panikę. W swoim - już wtedy zmęczenie.

Zaczęłam pomagać od razu. Chodziłam z nią na badania, robiłam zakupy, szyłam pierwsze kocyki. Robiłam to, co każda matka zrobiłaby dla swojej córki. Ale w środku czułam, że moje siły nie są już takie jak kiedyś.

A potem urodził się Staś. Był piękny. Maleńki, różowy, pachniał ciepłem i nadzieją. Kiedy pierwszy raz wzięłam go na ręce, rozkleiłam się. Ale już po kilku dniach zaczęły się schody. Kasia była rozbita. Przestrach w oczach, brak snu, huśtawka emocji.

- Mamo, możesz dziś zostać na noc?
- Mamo, ja nie daję rady. Tylko ty mi pomagasz.
- Mamo, błagam, weź go na spacer, muszę się położyć…

Najpierw zostawałam na godzinę. Potem na dwie. W końcu bywały dni, gdy spędzałam u niej całe doby. Budziłam się z bólem kręgosłupa, nogi mi puchły od noszenia wózka po schodach, ręce drżały od zmęczenia.
A kiedyś, po kolejnej nieprzespanej nocy, spojrzałam w lustro i zobaczyłam w sobie nie babcię z bajki, tylko zmęczoną kobietę, która zapomniała o sobie.

Nie umiałam odmówić. Bo to przecież moja córka. Bo przecież wnuk. Bo przecież "kto, jak nie ja?"

Ale któregoś dnia Staś miał gorączkę i płakał bez przerwy przez kilka godzin. Kasia siedziała w drugim pokoju, z telefonem, a ja tuliłam dziecko, nie mogąc go uspokoić. I nagle, w tym całym hałasie, przyszła mi do głowy jedna, bolesna myśl:
"Nie jestem w stanie. Nie dam rady."

Położyłam Stasia do łóżeczka i wyszłam na balkon. Łzy same popłynęły. Stałam tam, próbując złapać oddech, z sercem pełnym żalu. Do siebie. Do niej. Do losu. Do wieku. Do ciała, które już nie nadąża.

Wieczorem, gdy Staś zasnął, powiedziałam Kasi spokojnie, ale stanowczo:
- Musimy porozmawiać. Ja nie jestem w stanie być tu codziennie. Kocham cię, kocham Stasia, ale mam swoje granice. Mam swoje lata.
- Ale mamo, ja…
- Wiem, że boisz się być sama. Ale ja też mam prawo do odpoczynku. Pomogę, ale musimy ustalić kiedy i jak. Bo inaczej po prostu padnę.

Na początku była zła. Obraziła się. Milczała przez dwa dni. Ale potem… zrozumiała. Znalazła dorywną opiekunkę, zaczęła pytać o pomoc partnera. A ja zaczęłam wracać do siebie - po kawałku.

Dziś jestem babcią w rozsądnej wersji. Przytulam Stasia, piekę mu ciastka, czytam bajki, ale wracam wieczorem do siebie. Do herbaty z cytryną i cichego mieszkania, gdzie mogę podłożyć koc pod zmęczone stopy.

Bo żeby kochać naprawdę - trzeba też umieć zadbać o siebie. Nie jestem idealna. Ale jestem obecna. I to wystarczy.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];