W mojej rodzinie od zawsze pełniłam jedną, jasno przypisaną rolę: byłam tą, która wszystko łagodzi. Kiedy brat obrażał się na siostrę - dzwoniłam do obojga, tłumaczyłam, uspokajałam, łatałam emocjonalne dziury.

Kiedy mama narzekała na ojca - mówiłam: "on tak ma, mamo, ale wiesz, że cię kocha". Kiedy mąż wracał z pracy w złym humorze, stawałam na palcach, żeby kolacja była gotowa, dzieci cicho, a atmosfera lekka. Zawsze starałam się, żeby było dobrze. Dla innych.

Nie pamiętam, żeby ktoś kiedyś zapytał:
- A co u ciebie, Marysiu?
- Jak się czujesz?
- Czego potrzebujesz?

Bo przecież Marysia zawsze dawała radę. Zawsze była ta sama. Spokojna, pogodna, "złota kobieta". Tylko ja już nie byłam ta sama.

Z biegiem lat zaczęło mi brakować sił. Ale nie tylko fizycznych. Czułam, że pękam wewnętrznie - że nikt nie widzi, ile mnie to wszystko kosztuje. Ile razy musiałam tłumić własne łzy, żeby nie popsuć atmosfery. Ile razy siedziałam w łazience z ręką na ustach, żeby nie wykrzyczeć, jak bardzo mam dość.

Najgorsze było to, że robiłam to z miłości. I przez to nie umiałam się zbuntować.

W zeszłym roku, w czasie świąt, sytuacja przelała czarę goryczy. Zebrała się cała rodzina. Było gwarno, tłoczno, dzieci biegały po mieszkaniu, dorośli się przekrzykiwali, jedni na drugich krzywo patrzyli.
Kiedy doszło do spięcia między moim synem a jego żoną o coś zupełnie błahego - znowu wszyscy zwrócili się do mnie.

- Mamo, powiedz coś, no przecież nie będziemy się kłócić przez cały wieczór…
- Babciu, powiedz im coś, bo ja już mam dość tej atmosfery!
- Marysiu, może ty z nimi porozmawiasz?

Wszyscy patrzyli na mnie z oczekiwaniem. Jakby tylko moje słowa mogły uratować to, co się sypało. Jakbym była lekarstwem na ich własne nieumiejętności. Jakbym była narzędziem. I wtedy - po raz pierwszy w życiu - nie powiedziałam nic.

Spojrzałam po kolei na wszystkich, wzięłam głęboki wdech i powiedziałam cicho:
- Ja nie dam rady was już godzić. Naprawdę nie.

Zapadła cisza. Niezręczna, gęsta. Wszyscy się zdziwili. Syn się skrzywił, synowa spojrzała z niedowierzaniem. Mama mruknęła coś pod nosem, że "chyba ktoś tu ma zły dzień". Ale to nie był zły dzień. To było uwolnienie.

Poszłam do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku i… zaczęłam płakać. Po cichu. Bo przez tyle lat nosiłam w sobie cudze emocje, cudze napięcia, cudze konflikty. A nikt nie widział, że mnie też może boleć. Że ja też mam prawo nie mieć siły.

Po tamtych świętach przez kilka dni nikt się do mnie nie odzywał. Czułam się jak buntowniczka. Albo zdrajczyni. Ale z każdą dobą czułam też… ulgę. Po raz pierwszy w życiu przestałam się wszystkim zajmować. Nie dzwoniłam, nie łagodziłam, nie interweniowałam. Po prostu byłam.

I wtedy, po tygodniu milczenia, zadzwoniła moja wnuczka.
- Babciu? A ty jak się czujesz?

Zamarłam.
- Dobrze… chyba dobrze - odpowiedziałam.
- Bo nikt się nie zapytał. A ja o tobie myślę.

Ten telefon dał mi więcej niż wszystkie dziękuję, jakie słyszałam przez lata.

Z czasem wróciłam do kontaktu z rodziną. Ale już inaczej. Bez narzucania się. Bez roli pośredniczki.
Powiedziałam jasno:
- Kocham was. Ale jeśli znów będziecie się na mnie opierać przy każdym konflikcie - ja się wycofuję.

I wiecie co? Zaczęli się starać. Syn przestał zrzucać wszystko na mnie. Córka sama zadzwoniła do siostry i przeprosiła. Mama… nadal narzeka, ale już nie czeka, że ja wszystko załatwię. A wnuczka często pisze wiadomości, bez powodu. Dziś wiem, że być podporą - to nie znaczy być murkiem do bicia.

Zasługuję na to, by ktoś też trzymał mnie za rękę. By ktoś mnie wysłuchał. By ktoś zapytał, co czuję.

Bo rodzina to nie teatr, gdzie jedna osoba gra wszystkie role.
Rodzina to relacja. A ja jestem jej częścią. Nie tylko narzędziem. I właśnie tego uczę się na nowo.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];