Kiedy Kasia pojawiła się w życiu mojego syna, od razu ją polubiłam. Nie była z tych dziewczyn, które grają lub udają. Miała ciepły uśmiech, błysk w oku i coś takiego w sposobie mówienia, co sprawiało, że chciało się jej słuchać.
Na początku byłam ostrożna, wiadomo — każda matka chce dobrze dla swojego dziecka. Ale z czasem… z czasem przestałam myśleć o niej jak o "synowej". Po prostu była częścią rodziny. Mojej rodziny.
Gdy zaszła w ciążę, byłam przy niej na każde skinienie. Odwoziłam ją na badania, gotowałam jej rosół, kiedy miała mdłości, siedziałam przy niej, kiedy się bała. Czułam się potrzebna, bliska, kochana. Kiedy urodziła, płakałam jak dziecko. Byłam wtedy przy niej, kiedy jej mama nie mogła. A ona ściskała mnie za rękę i powiedziała tylko: "Dziękuję, mamo".
To "mamo" było dla mnie jak prezent. Zawsze marzyłam o córce. Los dał mi dwóch synów, ale gdzieś głęboko w sercu brakowało mi tej kobiecej relacji. Z Kasią ją zbudowałam. Razem gotowałyśmy, robiłyśmy zakupy, dzieliłyśmy się drobiazgami z życia. Czasem nawet mówiła o rzeczach, których nie mówiła mojemu synowi. Czułam się wyjątkowa. Potrzebna.
Nie wiem, kiedy zaczęło się psuć między nimi. Nie chcieli mnie w to mieszać. Kasia milczała, mój syn odpowiadał półsłówkami. Podejrzewałam, że coś się dzieje, ale łudziłam się, że to tylko chwilowy kryzys. Aż któregoś dnia usłyszałam: "Rozwodzimy się".
Zatkało mnie. Próbowałam nie pokazywać emocji, ale w środku krzyczałam. Jak to możliwe? Przecież byli tacy szczęśliwi. Przecież tyle razem przeszli. Od razu zapytałam, co z dziećmi. Z Kasią. Syn był zdystansowany, zmęczony, a ja — ja czułam, jak rozpada się nie tylko ich małżeństwo, ale też moja relacja z nią.
Na początku jeszcze pisałam do Kasi. Zapytałam, czy może potrzebuje czegoś, jak się czuje. Odpisała krótko, grzecznie, ale już nie tak, jak kiedyś. Potem — przestała odpisywać w ogóle. Próbowałam zadzwonić. Telefon nieodebrany. Napisałam do wnuczki, która odpisała mi ciepło, ale wyraźnie z dystansem. Zrozumiałam wtedy, że Kasia nie chce, żebym się kontaktowała. Że mnie odcina.
Z dnia na dzień stałam się kimś obcym. Przez wiele dni zastanawiałam się, co zrobiłam nie tak. Czy powiedziałam coś, co ją zraniło? Czy stanęłam po stronie syna, nawet nieświadomie? Czy za bardzo się wtrącałam? Przeszukiwałam pamięć jak szuflady, ale nie mogłam znaleźć odpowiedzi.
W pewnym momencie dotarło do mnie coś bardzo bolesnego: że nawet jeśli nie zrobiłam nic złego, to nie mam wpływu na to, jak ktoś inny decyduje się zakończyć relację. Że nie wszystko zależy ode mnie. Że czasem wystarczy, że ktoś chce zamknąć rozdział — i zamyka go całkowicie, z całym jego kontekstem. Nawet jeśli w tym rozdziale były też moje dobre uczucia, moje wsparcie, moje serce.
Najgorsze są święta. Wcześniej Kasia dzwoniła tydzień wcześniej, pytała o mój przepis na sernik z rodzynkami, o to, czy może przywieźć coś z miasta. Wnuczki wybierały razem ze mną ozdoby na choinkę, a my śmiałyśmy się przy kuchennym stole, obierając mandarynki. Zwykłe chwile, a teraz tak bolesne we wspomnieniu.
Dziś święta to samotność przykryta obrusem. Gotuję dla siebie, bo nie umiem nie gotować. Ustawiam talerze, chociaż wiem, że nikt ich nie dotknie. Choinka świeci tak samo, ale nikt jej nie widzi. Najbardziej boli, gdy dzwoni sąsiadka i mówi, że u niej cała rodzina, że dzieci, wnuki, hałas — a ja wtedy uśmiecham się przez telefon i mówię:
- Tak, u mnie też wszystko w porządku. Spokojnie, ale dobrze.
A potem odkładam słuchawkę i czuję, że ten spokój dźwięczy jak echo po pustym mieszkaniu. Ostatnio znalazłam w szufladzie zdjęcie, na którym Kasia trzyma moją dłoń podczas chrzcin najmłodszej wnuczki. Pamiętam ten dzień jak dziś — było zimno, ale ona miała na sobie mój stary, ciepły szal. Wzięła go bez pytania, jakby był jej. I właśnie wtedy pomyślałam: "Ona już jest częścią mnie". Tamten szal do dziś pachnie jej perfumami.
Trzymałam to zdjęcie w rękach i nie potrafiłam go schować. Patrzyłam na nasze uśmiechy, tak szczere, tak bliskie. I nie mogłam zrozumieć, jak to wszystko mogło zniknąć. Czy jedna decyzja — rozwód — naprawdę może przekreślić tyle lat wspólnego życia, wspólnych rozmów, śmiechu, wsparcia?
W pewnym momencie zaczęłam obwiniać samą siebie. Może zbyt mocno się związałam? Może za bardzo się zbliżyłam, pozwoliłam sobie na zbyt wiele uczuć, jakbym zapomniała, że ona nie była "moją córką" naprawdę? Ale przecież to nie były uczucia na niby. One były prawdziwe. Ja nie udawałam. Kochałam ją.
Kilka tygodni temu odważyłam się jeszcze raz. Napisałam wiadomość. Krótką. Bez oczekiwań. Bez wyrzutów. Tylko tyle:
"Jeśli kiedyś poczujesz, że chcesz porozmawiać — jestem. Zawsze."
Zobaczyłam, że przeczytała. I nic. Cisza. Jak ściana, której nie da się już przebić. Przez kilka dni nie mogłam spać. Przerzucałam się z boku na bok, rozmawiając ze sobą w głowie. Próbowałam zrozumieć, czy to naprawdę koniec. Czy tak właśnie kończą się relacje, które wydawały się niezniszczalne — po cichu, bez jednego słowa, jakby nigdy nic nie znaczyły.
Ale potem przyszedł inny dzień. Wyszłam na spacer, wiatr był chłodny, a niebo ciężkie od śniegu. I wtedy pomyślałam: to, że ktoś nie chce już w moim życiu być, nie odbiera wartości temu, co było. Moja miłość nie zniknęła. Moja troska nie przepadła. To wszystko istniało. I było prawdziwe. I tylko dlatego tak boli.
Nie wiem, czy Kasia jeszcze kiedyś się odezwie. Nie wiem, czy znajdziemy drogę powrotną. Ale dziś wiem jedno: ja byłam dobrą teściową. I może nawet trochę matką. Nie idealną. Ale szczerą, obecna całym sercem.
I choć dziś jestem dla niej obca, ja nie wymazuję tego, co było. Bo człowiek, którego się kochało — nawet jeśli odszedł — zostaje w nas. Cicho. W zapachu szala, w śladzie na zdjęciu, w pustym miejscu przy stole.
I może to właśnie jest miłość: dawać, nawet jeśli ktoś już nie chce brać. I iść dalej, z godnością. Bez nienawiści. Z sercem, które wciąż potrafi kochać.
var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];