Nigdy nie miałam zbyt wielu wymagań wobec życia. Mieszkałam skromnie, w małym mieszkaniu, które dostałam jeszcze z przydziału po ślubie. Po śmierci męża zostałam tam sama. Syn odwiedzał mnie z rodziną co jakiś czas — święta, urodziny, czasem na obiad. Było poprawnie, ale nie blisko.

Dlatego kiedy któregoś dnia powiedzieli, że chcieliby, żebym się do nich przeprowadziła, byłam wzruszona.
– Mamo, to przecież bez sensu, że tak siedzisz sama. Mamy duży dom, pokój się znajdzie.

Będziesz miała więcej towarzystwa, a my bliżej ciebie – mówił syn.
A synowa kiwała głową z uśmiechem:
– Zobaczysz, będzie ci lepiej z nami. Zawsze będziesz miała kogoś obok.

Poczułam, że może to właśnie ten moment, by być bliżej rodziny. Może w końcu poczuję się potrzebna. Zgodziłam się. Sprzedałam swoje mieszkanie, pieniądze wpłaciłam synowi „na dom” – tak bez umowy, bez niczego, bo przecież rodzina. Spakowałam rzeczy i przeprowadziłam się do nich.

Na początku wszystko wyglądało pięknie. Nowy pokój, dzieciaki przytulające się do mnie od rana, wspólne obiady. Miałam łzy w oczach, kiedy wnuczka przyszła z rysunkiem, na którym napisała: „Najlepsza babcia na świecie”. Myślałam: to był dobry wybór. Naprawdę dobry.

Ale bardzo szybko rzeczywistość zaczęła wyglądać inaczej.

Już po pierwszym tygodniu zauważyłam, że synowa zaczęła mówić do mnie tonem, którego wcześniej nie używała.
– Mamo, skoro i tak jesteś w domu, to może odebrałabyś Jasia z przedszkola? Bo ja mam pracę, wiadomo.
– Zosia jest przeziębiona, nie mogę dziś wziąć wolnego. Posiedzisz z nią trochę?

Zgodziłam się. Oczywiście. Przecież byłam babcią.
Ale potem to już nie było „czy możesz?”, tylko:
– Zawieź Jasia do logopedy.
– Zrób zakupy, bo nie mamy nic na obiad.
– Nakarm dzieci, my wrócimy później.

Z czasem mój dzień wyglądał tak, jakby to ja była matką tych dzieci. Wstawałam o szóstej, szykowałam śniadanie, pakowałam tornistry, zaprowadzałam do szkoły, gotowałam obiad, sprzątałam. Po południu biegałam z nimi po zajęciach, szykowałam kolację, usypiałam.
A wieczorem siedziałam sama w swoim pokoju. Bez siły. Bez energii. Bez nikogo, kto zapytałby: „A ty, mamo, jak się czujesz?”

Czułam się jak pomoc domowa. Jak niania. Jak ktoś, kto jest potrzebny tylko wtedy, kiedy trzeba zająć się dziećmi. I kiedy raz, tylko raz powiedziałam, że jestem zmęczona i chciałabym, żeby ktoś inny odebrał dzieci, usłyszałam:
– Ale przecież jesteś na emeryturze. Masz czas. My pracujemy.

Zabolało mnie to bardziej niż sądziłam. Zaczęłam mieć bóle kręgosłupa. Ciśnienie skakało mi z nerwów. Pewnego dnia, kiedy zostałam z trójką chorych wnuków, zapomniałam wziąć leki. Zorientowałam się dopiero wieczorem, kiedy już trzęsły mi się ręce. To był moment, kiedy usiadłam i zadałam sobie pytanie: co ja tu właściwie robię?

Zeszłam wieczorem do salonu i spokojnie powiedziałam:
– Musicie znaleźć inną opiekę do dzieci. Ja nie jestem już w stanie. Chcę być babcią, a nie służącą. Potrzebuję czasu dla siebie, chcę odpocząć.

Synowa skrzywiła się.
– Przesadzasz. To tylko pomoc w rodzinie. Nikt cię do niczego nie zmusza.

A syn powiedział:
– Ale przecież to miało być lepiej dla wszystkich…

Wtedy po raz pierwszy odpowiedziałam z pełnym spokojem:
– Tylko że dla mnie nie jest.

Od tamtej pory próbuję odzyskać swój czas. Początkowo było niezręcznie. Synowa chodziła po domu z obrażoną miną, jakbym zrobiła jej wielką krzywdę. Syn – choć cichszy – był wyraźnie zdystansowany. Ale ja już nie miałam siły się tłumaczyć. Przez tyle miesięcy byłam dostępna zawsze i na wszystko. Teraz chciałam być choć trochę… dla siebie.

Zaczęłam od małych rzeczy. Rano nie wstaję już o szóstej. Robię sobie kawę, siadam w kuchni przy oknie i patrzę na ogród. Zamiast szykować śniadanie dla wszystkich, czytam gazetę i czekam, aż ktoś sam sobie naleje mleka. I wiecie co? Nikt nie umarł z głodu.

Nie odbieram już dzieci codziennie. Zdarza się, że odbiorę raz, czasem zajrzę po szkole, ale jeśli nie mam siły – po prostu mówię “nie”. Na początku patrzyli na mnie zdziwieni. Bo jak to, babcia mówi “nie”? Przecież miała być “zawsze”.

Ale ja nie jestem „zawsze”. Jestem człowiekiem. Mam 67 lat. Czasem bolą mnie kolana. Czasem mam gorszy dzień. A czasem po prostu chcę posiedzieć w ciszy i nic nie robić. Zaczęłam też wychodzić z domu – po raz pierwszy od miesięcy nie po to, żeby zawieźć dzieci czy odebrać zakupy. Poszłam do biblioteki. Spotkałam się z koleżanką z dawnej pracy. Kupiłam sobie nową bluzkę – nie dla kogoś, tylko dla siebie.

Po tylu latach poczułam coś dziwnego – cichą, delikatną radość z bycia… wystarczającą tylko dla siebie. Bez konieczności zasługiwania, pomagania, udowadniania.

Ostatnio wnuczka zapytała:
– Babciu, a czemu teraz już nie jesteś codziennie u nas w pokoju?

Zastanowiłam się chwilę i odpowiedziałam:
– Bo babcia też potrzebuje trochę swojego pokoju. Swojego czasu. Ale wciąż cię bardzo kocha.

Przytuliła mnie wtedy mocno i powiedziała:
– Ja wiem. I ja cię też kocham.

I to było wszystko, czego potrzebowałam. Zrozumiałam, że jeśli chcę być dobrą babcią – muszę najpierw być dobrą dla siebie. Że jeśli mam jeszcze siłę i serce, to muszę nimi gospodarować mądrze, a nie wypalać się w ciszy, z uśmiechem z grzeczności.

Pomoc w rodzinie powinna wypływać z miłości, a nie z poczucia obowiązku. Miłość nie może być przeliczana na liczbę obiadów, prania i odebranych telefonów.

Chcę być obecna w życiu moich bliskich – ale nie jako darmowa siła robocza.
Chcę być matką, babcią, kobietą. Osobą z uczuciami. Z ciałem, które się męczy. Z duszą, która potrzebuje spokoju.

I to nie jest egoizm. To szacunek do siebie. Czego przez wiele lat nikt mnie nie nauczył. Ale teraz… uczę się tego sama. Codziennie na nowo.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];