Mam pięćdziesiąt lat. Ani stara, ani młoda. Wystarczająco dużo, żeby coś przeżyć, ale też wystarczająco mało, żeby jeszcze coś mieć przed sobą. Przez dwadzieścia siedem lat byłam żoną Andrzeja.
Żoną w całym tego słowa znaczeniu: obiad zawsze na czas, koszule wyprasowane, dzieci zadbane, rachunki zapłacone, urodziny teściów zapamiętane.
Nigdy nie byłam kobietą, która robi sceny. Nie węszyłam, nie sprawdzałam telefonu, nie wypytywałam, dlaczego wraca późno. Może to był błąd. Może zbyt długo udawałam, że wszystko jest dobrze, choć coraz częściej jedliśmy w ciszy, a rozmowy ograniczały się do tego, czy kupić ziemniaki. Ale nie sądziłam, że może… odejść.
A jednak.
Pewnego wieczoru po prostu usiadł przy stole i powiedział:
- Muszę coś ci powiedzieć. Kogoś poznałem. Jest młodsza. I… czuję się przy niej inaczej. Żywo.
Wtedy pierwszy raz w życiu zabrakło mi powietrza. Jakby cały tlen z pokoju zniknął.
- Żartujesz? - zapytałam. - Po tylu latach?
Nie żartował.
Spakował się trzy dni później. Do dzieci powiedział, że "z mamą tak będzie lepiej". A mnie? Mnie zostawił z kotem, stosem ręczników pachnących płynem do płukania i słowem "przepraszam", które nie znaczyło nic.
Pierwsze tygodnie były jak zły sen. Chodziłam w piżamie do południa. Zapominałam zjeść. Płakałam, kiedy widziałam jego szczoteczkę do zębów. A potem… przestałam płakać. Coś we mnie zamarło. A potem zaczęło się budzić.
Zaczęłam wychodzić na spacery. Zapisałam się na jogę. Zaczęłam znowu malować — coś, co porzuciłam jeszcze na studiach. Czasem dzwoniły przyjaciółki. Czasem sama pisałam do nich wieczorem, żeby nie czuć się samotnie.
Zrozumiałam jedną rzecz: jeśli chcę być kimś więcej niż kobietą opuszczoną, muszę odnaleźć siebie — nie jako żonę, matkę, gospodynię — tylko jako osobę.
I wtedy, kiedy powoli układałam swoje życie na nowo — wrócił.
Stanął w drzwiach po dziewięciu miesiącach. W kurtce, której nie znałam. Z kwiatami, które pewnie kupił w pośpiechu na stacji.
- Mogę wejść? - zapytał.
Usiadł na tym samym krześle, z którego mnie kiedyś zostawił. I zaczął mówić.
- Tamta… miała inne oczekiwania. Nie chciała gotować. Nie chciała mieszkać razem. Wszystko trzeba było uzgadniać. A u ciebie zawsze było ciepło. Zupka, cisza, dom.
Słuchałam, jak mówi o mnie — jak o wygodnym fotelu. O mnie, która "robi wszystko bez gadania", która "nie wymaga". I poczułam, jak powraca to samo uczucie duszności. Ale teraz już nie z bólu. Z wściekłości.
- Myślisz, że jestem tu po to, żeby gotować? - zapytałam cicho. - Że wrócisz, bo "tamta nie chciała"? A ja, co? Mam być nagrodą pocieszenia?
Patrzył na mnie zdziwiony. Nie tego się spodziewał.
- Nie wiem… myślałem, że może spróbujemy jeszcze raz.
- Nie - powiedziałam. - Już nie.
Bo przez te dziewięć miesięcy nauczyłam się czegoś, czego przez dwadzieścia siedem lat nie umiałam: postawić granicę. Zobaczyć siebie nie jako tło do czyjegoś życia, ale jako kogoś, kto ma głos.
Nie było dramatów. Wyszedł. Powoli. Zamknął drzwi, które wcześniej zamknął za sobą raz — ale tym razem ja nie miałam złudzeń.
Dziś? Dziś jestem spokojna. Mam swoje życie. Inne. Czasem samotne, ale prawdziwe. Spotykam się z kobietami w klubie sąsiedzkim, jeżdżę na wycieczki. Czasem jestem zmęczona, czasem radosna — ale już nie jestem niczyją "opcją awaryjną".
I choć długo myślałam, że nie dam sobie rady bez niego — dziś wiem, że najgorsze, co mogłam zrobić, to dać się zepchnąć z powrotem na miejsce, z którego się wreszcie wydostałam.
Bo jestem kimś więcej niż ciepłą zupą. I nikt mi tego już nie odbierze.