Zawsze myślałam, że po sześćdziesiątce w końcu przyjdzie moje życie. Że kiedy już nikt nie będzie ode mnie niczego oczekiwał, kiedy dzieci się usamodzielnią, a z pracy przejdę na emeryturę - zacznę oddychać.

Zrobię to, czego nigdy nie było czasu zrobić. Pojadę nad morze wtedy, kiedy nie ma tłumów. Nauczę się włoskiego. Pójdę na jogę, zapiszę się do biblioteki, kupię dobre wino i będę gotować tylko dla siebie.

Przez całe życie byłam dla innych. Najpierw dla dzieci - samotnie, bo mąż odszedł wcześnie. Potem dla rodziców, którym zdrowie zaczęło się sypać. Praca, rachunki, obowiązki, obiady, zakupy, remonty, przedszkola, szkoły. Nie narzekałam. Ale też nikt nie pytał, czy mi ciężko.

Aż w końcu przyszedł ten dzień. Emerytura. Cichy poranek, bez budzika, kawa wypita powoli, pierwsza myśl: "mam czas". Poczułam spokój, którego nie znałam. Poczułam… ulgę.

I dokładnie wtedy zaczęły się telefony.

– Mamo, masz chwilkę?
– Mamo, mogłabyś dziś odebrać Kubusia? Bo Tomek ma zebranie.
– Mamo, wpadniesz na weekend? My jedziemy z Agą na Mazury.
– Mamo, wiesz… jakbyś mogła, to by nam bardzo pomogło, bo wiesz, przedszkole krócej czynne.

Na początku się zgadzałam. Jak zwykle. Z przyzwyczajenia. Ale po kilku tygodniach poczułam, że mój dzień znów należy do innych. Że mój wolny czas znów trzeba "ustalać". Że znów jestem "do dyspozycji".

I kiedy powiedziałam pierwszy raz "nie" - usłyszałam ciszę. Taką lodowatą, zawiedzioną ciszę. A potem słowa:
– Mamo, myślałam, że będziesz się cieszyć, że możesz być z wnukami. Że chcesz być częścią naszego życia.

A ja przecież chcę. Ale nie za każdą cenę. Nie wtedy, kiedy moje "tak" oznacza kolejne "nie" dla siebie. Z czasem zaczęło się robić nieprzyjemnie. Córka robiła się chłodna, synowa patrzyła z ukosa, znajome z sąsiedztwa mówiły:
– A ja to kocham być babcią na pełen etat.
– Gdybym tylko miała bliżej wnuki, to bym wszystko rzuciła.

Czułam się coraz bardziej samotna. I winna. Jakby moje potrzeby były fanaberią. Jakbym zdradziła jakiś niewidzialny kodeks "dobrej babci". Aż pewnego wieczoru, po telefonie od syna, który z wyrzutem zapytał, dlaczego nie odbieram, bo "oni liczyli", usiadłam i rozpłakałam się.

Bo nikt nie zapytał, czy ja też mam prawo liczyć na coś. Choćby na dzień tylko dla siebie. Na spacer bez obowiązku. Na ciszę bez planowania.

Kilka dni później zaprosiłam córkę na rozmowę. Usiedliśmy przy stole. Bez wnuków. Bez pośpiechu. I powiedziałam wprost:
– Kocham was. Kocham wnuki. Ale nie chcę już być tylko pomocą domową. Nie jestem opiekunką na telefon. Całe życie byłam dla was. Teraz chciałabym trochę pobyć dla siebie.

Patrzyła na mnie długo. Najpierw zaskoczona. Potem… chyba zrozumiała. Nie od razu, ale zobaczyłam w jej oczach coś innego niż zawód. Zobaczyłam cień szacunku. Dziś nadal pomagam. Ale wtedy, kiedy mogę. Kiedy chcę. Nie w każdy wtorek i nie z kalendarzem pod pachą.

Zaczęłam chodzić na warsztaty ceramiczne. Zapisałam się na wycieczkę do Włoch - pierwszy raz w życiu sama. Siedzę na balkonie z książką. I nie mam już wyrzutów sumienia, że nie gotuję nikomu obiadu.

Bo bycie babcią nie oznacza rezygnacji z siebie. A miłość - to nie zapomnienie o swoich granicach, tylko ich spokojne wyznaczenie. I choć może nie wszyscy to rozumieją, ja wiem jedno: nie jestem egoistką. Jestem kobietą, która przez lata dawała innym wszystko - i teraz pozwala sobie na oddech. I to nie jest wstyd. To jest odwaga.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];