Kiedy sprzedawałam swoje mieszkanie, byłam pewna, że robię dobrze. Miałam 67 lat, coraz trudniej było dźwigać zakupy, samotne wieczory ciągnęły się w nieskończoność.
Syn z żoną zaproponowali, żebym zamieszkała z nimi - "Będzie pani miała swoje miejsce, zawsze ktoś obok" - mówili. Myślałam, że to będzie początek nowego etapu, w którym znów poczuję się częścią czyjegoś życia.
Na początku wszystko wyglądało pięknie. Synowa - Ania - z uśmiechem pokazywała mi mój pokój, nową pościel i miejsce w szafie. Syn pomagał mi przenosić pudełka z książkami, których nie chciałam się jeszcze pozbyć. Wspólnie jedliśmy obiady, rozmawialiśmy o drobiazgach. Wnuk przychodził do mnie po bajki przed snem, a ja czułam, że wreszcie znów jestem potrzebna.
W kuchni razem gotowałyśmy z Anią - ona lubiła nowoczesne przepisy, ja tradycyjne. Śmiałam się, że moje gołąbki są "przestarzałe", ale wszyscy jedli je z apetytem. Wieczorami siadałam z nimi w salonie, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o planach na weekend.
Ale z czasem zaczęłam zauważać drobne zmiany. Niby nic wielkiego, ale… bolało. Mój stary fotel - ten, który przywiozłam z mieszkania - został wyniesiony do piwnicy. "Nie pasuje do wystroju, mamo" - powiedział syn. "Zrobimy tu miejsce na regał z książkami". Moich książek na tym regale nie było.
Zdjęcia, które postawiłam na półce w korytarzu - ślubne, z chrztu syna - zniknęły. Kiedy zapytałam, gdzie są, usłyszałam tylko: "Odłożyliśmy je do pudełka, bo było za dużo rzeczy na wierzchu". Za dużo rzeczy. Za dużo mnie.
Pewnego wieczoru chciałam posiedzieć z nimi w salonie. Byli goście - znajomi synowej, których nie znałam. Weszłam z herbatą, rozejrzałam się - kanapa zajęta, fotele też. "Nie szkodzi, postoję" - powiedziałam. Ale po chwili poczułam się tak niezręcznie, że wróciłam do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku, z herbatą na nocnym stoliku, i nagle zrozumiałam, że to nie jest już mój dom.
Od tamtej pory coraz rzadziej wychodzę z pokoju, kiedy mają gości. W kuchni gotuję tylko dla siebie - cichutko, żeby nie przeszkadzać. Kiedyś lubiłam, że dom pachniał moją zupą. Teraz Ania woli inne zapachy - "bardziej lekkie, mniej duszne", jak powiedziała. Nie protestowałam. Po co?
Próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam mu, że czuję się trochę… nie na miejscu. Że czasem mam wrażenie, że przeszkadzam. A on tylko westchnął i powiedział:
- Mamo, nie przesadzaj. Przecież masz wszystko, czego potrzebujesz.
Ale to nieprawda. Bo to, czego potrzebuję, to nie łóżko w pokoju i półka na kubek. To poczucie, że mam gdzie usiąść w ich życiu. Że jestem tu naprawdę.
Wieczorami siadam w oknie i patrzę, jak gaśnie światło w salonie. Słyszę ich śmiechy, ciche rozmowy, odgłos telewizora. Kiedyś myślałam, że te dźwięki to moje dźwięki. Dziś wiem, że to tylko echo — a ja już nie jestem jego częścią.
Czasami słyszę, jak Ania i syn rozmawiają o planach na wakacje. O tym, co kupić do ogrodu, jakie meble wybrać. I w tych rozmowach nie ma dla mnie miejsca. Już nie pytają, co myślę. Już nie mówią: "Mamo, a może pojedziesz z nami?". A ja wciąż pamiętam, jak kiedyś planowaliśmy wspólne wyjazdy, jak cieszyłam się, że jestem częścią ich życia.
Teraz, kiedy siedzę w swoim pokoju, przypominam sobie momenty, które jeszcze kilka miesięcy temu wydawały się tak zwyczajne, a teraz tak odległe. Poranki, kiedy razem piliśmy kawę w kuchni. Śmiech wnuka, który wbiegał do mnie, żeby się pochwalić nową zabawką. Nawet te krótkie chwile, kiedy gotowałam obiad, a syn przychodził po radę — gdzieś to wszystko zniknęło. I boli mnie, że nie wiem, kiedy dokładnie się skończyło.
Czasami przychodzi do mnie wnuk. Siada obok na łóżku, opowiada o szkole. Te kilka minut rozmowy jest dla mnie jak oddech. Ale potem słyszę głos Ani: "Kuba, chodź już, babcia musi odpocząć". Uśmiecham się, bo wiem, że powinnam — ale w środku czuję, jakbym traciła coś, czego nawet nie umiem nazwać.
Zdarza się, że wieczorem długo nie mogę zasnąć. Leżę i myślę, czy to ja zrobiłam coś nie tak. Może jestem zbyt cicha, może zbyt ostrożna, może powinnam się bardziej wpasować. Ale zaraz potem przychodzi inna myśl: czy naprawdę muszę się wpasowywać? Czy nie zasługuję na to, żeby po prostu… być? Bez pytania, bez przepraszania.
Znalazłam coś, co pozwala mi przetrwać te wieczory. Długie spacery. Wkładam ciepły płaszcz, idę ulicami, obserwuję światła w oknach obcych ludzi. Zatrzymuję się przed witryną kwiaciarni, patrzę na kwiaty, które zawsze lubiłam. Myślę wtedy o tym, że choć mój fotel nie pasuje do ich salonu, to wciąż mam prawo wierzyć, że gdzieś jest miejsce, gdzie będzie pasował. Że gdzieś jeszcze jest kawałek świata, w którym nie będę musiała pytać, czy mogę usiąść.
Czasem wracam z tych spacerów zmęczona, ale spokojniejsza. Wkładam wodę na herbatę, włączam radio — ciche, kojące dźwięki. I przypominam sobie, że jeszcze niedawno zapominałam, jak to jest być sama ze sobą. Teraz uczę się tego od nowa. Uczę się, że mogę kochać swój spokój — nawet jeśli wcześniej go nie znałam.
Nie wiem jeszcze, co zrobię. Może kiedyś znów będę miała miejsce, gdzie mój fotel nie będzie zawadzał. Gdzie nie będę musiała pytać, czy mogę usiąść. Ale wiem jedno: nie pozwolę już sobie wmówić, że "mam wszystko". Bo to nieprawda. Mam siebie. Mam swoje myśli, swoje marzenia, swoje wspomnienia. I to wciąż coś znaczy. Więcej, niż miejsce w salonie. Więcej, niż wszystkie słowa, których nikt już nie mówi.
var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];