Wiedziałam, że mnie zdradza. Nie raz, nie dwa. Było ich więcej, niż potrafiłabym zliczyć. A jednak przez lata udawałam, że nic nie widzę. Dla dobra dzieci. Dla spokoju. Dla złudzenia, że jestem szczęśliwą kobietą, żoną, matką.

Dopiero kiedy poślizgnęłam się i trafiłam do szpitala z ciężkim złamaniem nogi, coś we mnie pękło. I nagle wszystko stało się jasne: całe moje życie było czekaniem, żeby ktoś mnie wreszcie zauważył.

Marek był moją pierwszą miłością. Poznaliśmy się na studiach, szybko zamieszkaliśmy razem. Miał w sobie ten urok chłopaka z gitarą — trochę nonszalancki, pełen opowieści i planów, które nigdy nie dochodziły do skutku.

Ale ja w niego wierzyłam. Byłam tą, która organizowała życie, robiła zakupy, załatwiała rachunki. On miał “tworzyć”. Przez pierwsze lata nawet mi to imponowało. Potem zaczęło męczyć. Ale przecież miłość to cierpliwość, prawda?

Pierwszy raz dowiedziałam się o jego zdradzie, gdy nasza córka miała trzy lata. Pomylił się i wysłał SMS do mnie, myśląc, że to do niej. Treść była jednoznaczna. “Tęsknię za twoimi ustami” — napisał.

Pamiętam, jak usiadłam na podłodze w łazience i nie mogłam złapać tchu. Konfrontowałam go. Zaprzeczał, potem przyznał się i obiecał, że to koniec. Przebaczyłam. Ze strachu. Że nie dam rady sama. Że rozbiję rodzinę. Że zawiodę córkę.

Potem były kolejne. Już bardziej ostrożne, bardziej dyskretne. Ale zawsze się domyślałam. Pachniał damskimi perfumami. Wracał późno. Unikał rozmów. Gdyby nie dzieci i rutyna, pewnie odeszłabym. A może nie. Może po prostu już wtedy zatraciłam poczucie własnej wartości.

Przez lata robiłam wszystko, żeby było “dobrze”. Rodzinne obiady w niedzielę, sprzątanie, święta, urlopy. Marek miał coraz mniej czasu, coraz więcej “projektów”. Ja miałam coraz więcej zmarszczek, siwych włosów, zmęczenia. Ale nikt tego nie zauważał. Nawet ja.

Pewnego grudniowego popołudnia, wychodząc z autobusu, poślizgnęłam się na oblodzonym chodniku i runęłam na ziemię. Trzask, ból, szok. Nie mogłam się ruszyć. Ktoś zadzwonił po karetkę. W szpitalu lekarz obejrzał zdjęcie i powiedział: “Złamanie z przemieszczeniem. Operacja konieczna jeszcze dziś”. Dodał, że przez kilka miesięcy nie będę w stanie funkcjonować samodzielnie.

Po raz pierwszy od lat poczułam, że nie muszę już nikogo chronić. Że nie muszę grać roli. Że mogę wreszcie pomyśleć o sobie. Zadzwoniłam do Marka. Powiedziałam krótko: “Jestem w szpitalu. Złamałam nogę. Nie wiem, co z nami będzie”.

Wrócił do domu dopiero wieczorem. Przyniósł kwiaty. Był przestraszony. Czułam, że nie wie, jak się zachować. Przez kilka dni starał się być obecny — ale potem znowu zniknął. Na “spotkaniu”, na “delegacji”. W końcu znalazłam w jego kurtce bilet do kina. Dwa miejsca. Tydzień wcześniej. Zrozumiałam: nawet moje kalectwo nie było dla niego wystarczającym powodem, by przestać mnie zdradzać.

I wtedy powiedziałam “dość”. Nie krzyczałam. Spakowałam swoje rzeczy. Wyprowadziłam się do mojej siostry. Zaczęłam rehabilitację. I zaczęłam życie.

W ośrodku poznałam ludzi, którzy naprawdę mnie widzieli. Rehabilitantki, które codziennie uśmiechały się mimo zmęczenia. Inne kobiety — niektóre młodsze ode mnie, inne starsze — które przeszły swoje dramaty i nauczyły się śmiać mimo wszystko.

Tam poczułam, że jestem kimś więcej niż żoną, której mąż “ma swoje potrzeby”. Zaczęłam terapię. Zaczęłam malować — coś, o czym zawsze marzyłam, ale nigdy nie miałam odwagi. Zaczęłam patrzeć sobie w oczy w lustrze i mówić: “Jesteś ważna”.

Dziś minęły dwa lata. Noga się zrosła. Ja też. Marek dzwoni, czasem próbuje się spotkać. Mówi, że tęskni. Ale ja już nie chcę wracać. Bo teraz wiem, ile jestem warta. I wiem, że nie trzeba cierpieć, żeby zasłużyć na miłość. Bo prawdziwa miłość nie rani. Prawdziwa miłość zaczyna się od siebie. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];