- Mamo, naprawdę, to tylko kawa. Nie musisz za niego wychodzić od razu - powiedziała z uśmiechem moja córka, wciskając mi w rękę kartkę z imieniem, numerem telefonu i adresem kawiarni.

- Tylko daj sobie szansę. Dla mnie. Dla siebie.

Weszłam do środka z duszą na ramieniu. Kawiarnia była przytulna, pełna zapachu mielonej kawy i cynamonu. Zobaczyłam go od razu - siedział przy stoliku pod oknem, ubrany w jasny sweter, lekko siwiejący, z książką w ręku.

Gdy podniosłam wzrok, uśmiechnął się. Ciepło. Spokojnie. Nie jak ktoś, kto ocenia, ale jak ktoś, kto się cieszy, że przyszłam. I właśnie ten uśmiech powstrzymał mnie przed ucieczką.

Nie umawiałam się z nikim od rozwodu, a od rozwodu minęło już dziewięć lat. Najpierw było zbyt wcześnie, potem zbyt późno. Najpierw nie chciałam, potem nie wierzyłam, że ktoś może mnie jeszcze pokochać.

Przyzwyczaiłam się do samotności, do swoich rytuałów: porannej kawy przy radiu, spacerów po osiedlu, rozmów z sąsiadkami o pogodzie i cenach w warzywniaku.

Ale córka widziała więcej. Wiedziała, że moje wieczory są za ciche, a oczy za często zamyślone. I że może ja sama już nie wierzę w nowy początek - ale on wcale nie musi być taki spektakularny. Może zaczyna się od spojrzenia. Od uśmiechu.

- Michał - przedstawił się, wstając, gdy podeszłam. - Czekałem, choć nie byłem pewien, czy pani przyjdzie.

- Anna - odpowiedziałam, siadając powoli. - Też nie byłam pewna.

Początek był niezgrabny. Rozmawialiśmy o pogodzie, o korkach w mieście, o tym, co lubimy na śniadanie. On miał dwóch wnuków, ja jedną wnuczkę. On był wdowcem od pięciu lat, ja rozwódką z dziewięcioletnim stażem. Obserwowałam jego dłonie, ciepły ton głosu, i ten sposób, w jaki nachylał się lekko w moją stronę, jakby naprawdę chciał słuchać. Nie grał. Nie popisywał się. Po prostu był obecny.

Po godzinie przestałam się spieszyć. Po dwóch - zapomniałam, że się bałam. Kiedy wychodziliśmy, zaproponował spacer. Było chłodno, ale zgodziłam się. Szliśmy powoli przez park, mijając bawiące się dzieci, pary z psami i staruszków na ławkach. On opowiadał o swojej żonie - nie z bólem, ale z czułością. Ja powiedziałam o swoim rozwodzie - i po raz pierwszy od dawna nie poczułam wstydu.

Pożegnaliśmy się pod moim blokiem. Uścisnął moją dłoń i powiedział, że było mu naprawdę miło. Nie pytał o nic więcej, nie naciskał. Tylko spojrzał jeszcze raz tym swoim spokojnym wzrokiem i odszedł.

Wróciłam do mieszkania w milczeniu. Usiedliłam się na kanapie i przez dłuższą chwilę po prostu siedziałam. Z kubkiem herbaty w dłoni. Patrząc w okno. Czując… coś.

Nie zakochanie. Jeszcze nie. Ale coś ciepłego, delikatnego, co chciałam zatrzymać. Dzień później napisał wiadomość: "Dziękuję za wczoraj. Jeśli masz ochotę - może kawa w przyszłym tygodniu?"

Zgodziłam się.

Nie wiem, dokąd to prowadzi. Nie robię planów, nie liczę dni. Ale wiem jedno: czasem trzeba tylko trochę odwagi, żeby usiąść przy stoliku pod oknem i nie uciec od uśmiechu. Nawet po pięćdziesiątce. Zwłaszcza po pięćdziesiątce.