Na strychu znalazłam pudło po mamie. Karton był przewiązany starym, parcianym sznurkiem, na wieku flamastrem: "Rachunki / zdjęcia / drobiazgi". Położyłam go na podłodze, dmuchnęłam w kurz i rozcięłam węzeł nożykiem do tapet.
W środku - zeszyty, wyblakłe fotografie, garść znaczków, które ojciec zbierał z uporem dziecka. I plik kopert owiniętych w pergamin z dopiskiem matki: "Listy - nie wyrzucać".
Pierwszy list zaczynał się zdaniem, które wbiło mnie w podłogę: "Wrócę po ciebie, jeszcze tego lata, obiecuję." Stempel pocztowy: czerwiec 1986. Podpis: "K." Nie znałam żadnego "K." z rodzinnych opowieści. Znałam za to datę mojego urodzenia: marzec 1987.
Siedziałam po turecku na skrzypiących deskach i czytałam po kolei, jakby ktoś właśnie otwierał w mojej głowie kolejne okna. "Mała, pamiętasz most na Brdzie? Znów śniłaś mi się w tej białej sukience" (lipiec 1986).
"Nie mogę pogodzić się z tym, że on cię zatrzymuje obietnicami, których nie dotrzyma" (sierpień 1986). "Jeśli urodzi się córka, nazwij ją Zofia. Niech wie, że imiona też są obietnicą" (wrzesień 1986). Zofia - moje imię.
Przełknęłam ślinę, która nagle stała się ciężka jak kamień. W kopercie obok - zdjęcie: moja matka młodsza o trzydzieści lat, oparta plecami o betonową barierkę na jakimś moście. Objął ją mężczyzna o jasnych włosach; żartowali do obiektywu, jakby świat do nich należał. Nie był to mój ojciec.
Z każdym kolejnym listem układała się opowieść, której nikt mi nigdy nie opowiedział. On - "K." - wyjechał "na chwilę", by zarobić, "stanąć na nogi", wrócić i "zabrać ją stąd". Ona czekała, ale "chwila" przeciągała się jak gumka w dresie. W domu czekał ktoś inny - mój ojciec - z kluczami do nowego mieszkania i słowami "bezpiecznie", "stabilnie", "rodzina".
W połowie pliku znalazłam coś jeszcze: szkic listu mojej matki, nie wysłany, zmiętolony, prostowany, opisany "nie umiem". "K., nie potrafię żyć zawieszona. Wybieram dom, nie dlatego, że mniej kocham, tylko że mniej się boję. Jeśli kiedyś będę miała córkę, opowiem jej o odwadze. Może tej, której mi zabrakło." Dalsza część była zamazana łzami albo wodą. Chciałam wierzyć, że wodą.
Odłożyłam koperty i zeszłam na dół po herbatę, jak po powietrze. W kuchni pachniało mydłem i nowymi gąbkami. Stół, przy którym odprawialiśmy wszystkie rodzinne rytuały, nagle wydał mi się obcy. Dzwonić do kogo? Do cioci Basi, siostry mamy? Zapytać: "Kim był K.?" Wzięłam telefon, odłożyłam. Znowu wzięłam.
– Basiu… – zaczęłam niepewnie, kiedy odebrała. – Znalazłam listy.
Po drugiej stronie długo milczała.
– Zosiu, ja nigdy nie byłam dobra w milczeniu, ale wtedy… wtedy wszyscy milczeliśmy – powiedziała w końcu. – K. miał imię i nazwisko. Miał też paszport i pecha. Wyjechał, nie zdążył wrócić. Twoja mama bała się czekać na cud. Twój ojciec dał jej wszystko, co umiał dać.
– Czy mój ojciec wiedział? – zapytałam. Głos miałam jak po grypie.
– Myślę, że wiedział tyle, ile trzeba było, by kochać bez pytań – odparła. – A może tylko tak sobie mówię.
Odłożyłam słuchawkę i wróciłam na strych. Z dna pudła wyciągnęłam cienką kopertę z napisem odręcznym pismem mamy: "Dla Z., kiedy będziesz gotowa". W środku był krótki liścik. "Nie wszystkie historie rodzinne pisze krew. Czasem pisze je strach. Czasem wdzięczność. Czasem przypadek. Jeśli kiedyś poczujesz, że potrzebujesz znać odpowiedzi – nie szukaj w gazetach, tylko w oczach ludzi." Pod spodem inicjał, który widziałam już dzisiaj: jej "M.", a obok, długopisem inaczej, jakby później dopisane: "I nie krzywdź tych, którzy byli obok najdłużej."
Usiadłam na zimnej podłodze i policzyłam w głowie miesiące. Czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień osiemdziesiątego szóstego. Marzec osiemdziesiątego siódmego. Kropki same prosiły się, by je połączyć, ale ręka drżała. Wzięłam lustro z toaletki i zaczęłam porównywać swoje rysy ze zdjęciem mężczyzny na moście: kształt oczu, nos, uśmiech. Głupie, dziecinne, a jednak nie mogłam przestać.
Wieczorem pojechałam do ojca. Siedział w ogrodzie, jak co sobotę, dłubał przy skrzynce z narzędziami. Zapięłam płaszcz pod szyję, choć nie było zimno.
– Tato, znalazłam pudło – powiedziałam, siadając obok.
– Po co ty tam łazisz – mruknął, ale bez złości.
– Były listy – dokończyłam. – Od kogoś…
Zatrzymał rękę w pół gestu.
– Zosia – powiedział wolno. – Nie wszystko, co przeszłość zostawia w kartonie, nadaje się do rozpakowania.
– Chcę rozpakować.
Wzruszył ramionami.
– Wiesz, co jest prawdą? – zapytał po chwili. – Prawda jest taka, że całe twoje dzieciństwo wchodziło do kuchni z błotem na butach. I że zawsze chciałaś jeszcze jednego naleśnika. To są rzeczy, które wiem. Reszta… Reszta to imiona i daty.
Chciałam go przytulić, ale coś mnie powstrzymało. Jakby między nami stanął człowiek ze zdjęcia, nieproszony gość przy naszym stole. Kiedy wracałam do domu, miałam wrażenie, że chodnik jest odrobinę bardziej stromy niż zwykle.
Przez następne dni czytałam listy po kawałku. Zaczęły mówić więcej, niż było w nich napisane. Czułam, jak moja historia rodzinna zmienia kształt: nie pęka, ale się przestawia, jak meble w salonie, które ktoś przestawił nocą.
Nagle moje imię było nie tylko tradycją po babci, ale też obietnicą kogoś, kogo nie znam. Nagle spokojna opowieść o "poznali się na zabawie, pobrali po roku, urodziła się Zofia" miała pod spodem drugą wersję – z wyborami, które łatwo oceniać po latach, a trudno było podjąć wtedy.
Pewnego popołudnia znalazłam w pliku kopert zwrotkę: adres w Gdańsku, klatka A, piętro trzecie. List wrócił z adnotacją "adresat wyjechał". Zobaczyłam w wyobraźni drzwi, które się nie otwierają, i korytarz pachnący farbą. Palce same wpisały w wyszukiwarkę nazwisko "K." i ulicę. Zatrzymałam się. Odłożyłam telefon. Zrobiłam herbatę. Włączyłam czajnik drugi raz, jakbym parą dało się odgonić ciekawość.
Mogłam pojechać pod ten adres. Mogłam napisać list, drugi do pierwszego. Mogłam zapytać ciocię jeszcze odważniej. Mogłam spojrzeć ojcu w oczy i zadać pytanie, którego się boję: "Czy wiedziałeś? Czy wtedy wybrałeś nas ze świadomością, że…?" Wszystkie te "mogłam" stały w mojej głowie w kolejce jak ludzie do rejestracji.
Tego samego wieczoru otworzyłam ostatnią kopertę. Była pusta, tylko w środku mała karteczka: "Jeśli kiedyś to znajdziesz, pamiętaj: imiona nie są winne." Uśmiechnęłam się mimo wszystko. To zdanie pachniało moją matką - jej uporem, jej czułością, jej nieopowiedzianą odwagą.
Odłożyłam listy do pudełka i zawiązałam z powrotem sznurek, ale już luźniej. Nie dlatego, że chciałam zapomnieć. Dlatego, że chciałam móc do nich wracać bez poczucia włamania. Zeszłam ze strychu. W kuchni wsunęłam do kieszeni płaszcza zwrotkę z adresem w Gdańsku. Potem wyjęłam. Potem znów włożyłam.
Nie wiem, co zrobię jutro. Może podjadę pod ten blok, stanę naprzeciwko domofonu i spróbuję nacisnąć guziki, które już niczego nie otwierają. Może zjem z ojcem naleśniki i posłucham, jak opowiada, że w dzieciństwie bałam się ciemnych schodów. Może wreszcie nauczę się żyć z tym, że rodzina to czasem zlepek prawd, w których każda coś kosztuje.
Na razie mam w dłoni dwa końce tej samej nitki: imię, które noszę, i listy, które do niego dopisały przypis. Czy je zwiążę, czy zostawię luzem - tego jeszcze nie wiem.
Może powinnam zadzwonić. A może lepiej uszanować te wybory, które zrobiono za mnie, zanim przyszłam na świat. Może w rodzinnych historiach ważniejsze od "kto jest kim" bywa "kto był komu dobry". A może to tylko słowa, które mówimy sobie, gdy prawdy nie da się dopowiedzieć do końca.
Pudło stoi teraz w przedpokoju, jak zaproszenie i ostrzeżenie zarazem. Każde przejście obok przypomina mi, że są drzwi, których nie wolno trzaskać - i takie, które czasem trzeba jednak otworzyć. Które to które? Nie mam jeszcze odpowiedzi. I chyba właśnie dlatego nie odkładam klucza.
var adsinserter = adsinserter || {};
adsinserter.tags = ['fulladsnew'];