W dniu naszej rocznicy ślubu spakował walizkę. Zwykle tego dnia szliśmy do tej samej restauracji, zamawialiśmy ten sam deser i śmialiśmy się, że mimo upływu lat wciąż smakujemy sobie tak samo.
Tym razem, kiedy wróciłam do domu, walizka stała już przy drzwiach, a on siedział w fotelu, blady, jakby czekał na wyrok.
- Muszę wyjechać - powiedział krótko.
- Teraz? - zdążyłam tylko spytać. - W taki dzień?
Nie odpowiedział. Podniósł walizkę i wyszedł, zostawiając za sobą ciszę gęstszą niż wszystkie nasze kłótnie razem wzięte.
Dopiero po chwili zauważyłam, że na stole leży koperta. Drżały mi ręce, kiedy otwierałam. W środku był list - kilka stron, zapisanych jego charakterystycznym pochyłym pismem. Słowa, które przeczytałam, nie były jednak tym, czego się spodziewałam.
"Nie odchodzę dlatego, że już cię nie kocham" - zaczynał. "Odchodzę, bo nie potrafię dłużej żyć, udając, że wszystko jest dobrze. Mamy wspólne życie, wspólne zdjęcia, wspólne milczenie. Ale nie mamy już wspólnych marzeń. A ja duszę się w świecie, w którym każdy dzień jest kopią poprzedniego."
Czytałam dalej, a każde zdanie wbijało się we mnie jak szpilka. Pisał, że od lat czuł się obok, że "znikał" i nikt tego nie zauważał. Pisał, że próbował rozmawiać, ale ja zawsze odpowiadałam: "Porozmawiamy później, teraz nie mam głowy." Pisał, że spotkał kogoś, kto "słucha go tak, jak ty kiedyś".
Ostatnie zdanie było najgorsze: "Nie zabieram wszystkiego. Zostawiam ci wspomnienia i prawdę. Z nią już nie mogę żyć, ale może ty znajdziesz w niej siłę."
Siedziałam na podłodze, z listem w dłoniach, a czas rozpłynął się jak rozlana kawa. To miał być dzień świętowania, a stał się dniem, który podzielił moje życie na "przed" i "po".
Przez kolejne dni nie wiedziałam, jak funkcjonować. Chodziłam do pracy, odbierałam telefony, ale w głowie wciąż miałam jego słowa. "Nie odchodzę, bo nie kocham." "Spotkałem kogoś." "Zostawiam ci prawdę." Brzmiało to jak zagadka bez rozwiązania.
Zaczęłam przeglądać nasze stare zdjęcia. Widziałam uśmiechniętą mnie i jego - coraz bardziej zamkniętego, coraz mniej obecnego. Widziałam też siebie - wiecznie zajętą, wiecznie "później". Czy naprawdę nie zauważyłam, że coś się sypie? Czy może po prostu nie chciałam zauważyć?
Minęły tygodnie, a ja wciąż miałam wrażenie, że jego obecność unosi się w mieszkaniu. Kubek na półce, koszula w szafie, nawet stary szalik rzucony w przedpokoju. Nie zabrał wszystkiego - zostawił ślady, które bolały bardziej niż sama jego nieobecność.
Najgorsze było to, że zaczęłam rozumieć jego słowa. Że faktycznie nasze życie stało się rytuałem bez emocji. Że rozmowy zamieniały się w raporty z dnia. Że może rzeczywiście ja też żyłam obok, tyle że nie miałam odwagi, by to przyznać.
Pewnego wieczoru wzięłam list jeszcze raz do rąk. Przeczytałam go od początku do końca i uświadomiłam sobie, że nie jestem już tą samą kobietą, która dostała go kilka tygodni temu. Na początku czułam tylko złość i zdradę. Teraz czułam też coś innego - strach, że on miał rację.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Może wróci, może już na zawsze zostanie po drugiej stronie tego listu. Może powinnam go znienawidzić, a może powinnam mu podziękować za szczerość, choć spóźnioną.
Jedno wiem na pewno: od tamtej rocznicy nic w moim życiu nie jest oczywiste. Został mi list, którego treść nie daje spokoju - bo w każdym zdaniu czuję nie tylko jego odejście, ale też własną winę.
I może właśnie to boli najbardziej: że czasem największą zdradą nie jest odejście drugiej osoby, tylko to, że oboje przez lata zdradzaliśmy własne marzenia, udając, że wszystko jest w porządku. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];