Najpierw zadzwonił domofon. "Kurier, polecony za potwierdzeniem" - powiedział głos, który brzmi tak samo w każdym mieście i przy każdej porze roku.

W progu - mężczyzna w kurtce przeciwdeszczowej, krople na kapturze, prostokątna koperta z oknem adresowym i ciężarem, którego się nie spodziewasz. Podpisałam drżącą ręką: imię, nazwisko, niepewny zygzak. Otworzyłam nożem do warzyw, bo pierwszy leżał pod ręką.

Na górze - gruby, tłusty druk: KANCELARIA ADWOKACKA. Poniżej - słowa, które najpierw nie chcą ułożyć się w sens: pozew o rozwód bez orzekania o winie, wniosek o wyznaczenie mediacji, propozycja podziału majątku.

Na marginesie data - sprzed dziesięciu dni. Pod spodem jego nazwisko i elegancki podpis pełnomocnika, cudze nazwisko, którego nigdy nie słyszałam w naszym domu. W kuchni woda w czajniku właśnie zaczęła "śpiewać", a ja patrzyłam na zdanie: "W załączeniu pełnomocnictwo do reprezentowania Pana Piotra Kowalskiego" i myślałam tylko: w załączeniu odłączono mi życie.

Tego dnia miał wrócić. O siedemnastej pięćdziesiąt trzy. Pociąg z Wrocławia, dwa przesiadki, "wrócę zmęczony, zamów coś lekkiego, może pho" - napisał rano. W lodówce czekała zupa, w piekarniku podpiekane bułki. I nagle, zamiast klucza w zamku, miałam na stole chłodną biurokrację, która rozpina małżeństwo jak stare guziki.

Czytałam pismo po raz drugi. Trzeci. Między paragrafami wcisnęły się nasze zwyczaje: jego kubek z odpryskiem, mój notes z listą zakupów, niedzielne sprzątanie, wspólne milczenie przy serialach, które nazywaliśmy "odpoczynkiem".

Wniosek o mediację był precyzyjny: "prosimy wyznaczyć termin po 15 listopada". Propozycja podziału była chłodna jak kamień: mieszkanie - na sprzedaż, środki - po połowie, samochód - jemu, biblioteka - mnie. Biblioteka. Zawsze żartował, że połowa książek i tak jest moja "mentalnie".

Zadzwoniłam. "Abonent poza zasięgiem". Napisałam: "Kurier był". Skasowałam. Napisałam: "Wrócisz?". Skasowałam. Zadzwoniłam do Ewy, ale gdy odebrała, powiedziałam tylko: "Pomyliłam sól z cukrem, ciasto nie wyjdzie" i rozłączyłam się, bo pękło mi w gardle coś ważniejszego niż ciasto.

Poszłam do sypialni. Na jego szafce nocnej leżał bilet kolejowy na poprzednią delegację. Pod nim karteczka samoprzylepna z krzywym napisem: "Piątek - dzwonić do hydraulika". Uśmiechnęłam się bez śmiechu: w jednym życiu ktoś dzwoni do hydraulika, w drugim do prawnika. I nie informuje drugiej połowy, w którym świecie właśnie jest.

Siedziałam długo z pismem na kolanach, jak z niemowlęciem, którego nie umiem utrzymać. Przewijałam w głowie ostatnie miesiące: jego "przedłużyło się", jego "zaraz wracam", jego nowa walizka "bo lżejsza", jego zbyt równy ton przy "wszystko ok". Wtedy wydawało mi się, że to zmęczenie. Dziś zrozumiałam, że zmieniał plan, nie tylko rozkład jazdy.

Pojechałam na dworzec. Nie dlatego, że wierzyłam, że przyjedzie. Raczej, żeby moje ciało zrobiło cokolwiek sensownego. Peron pachniał mokrym betonem. Przy tablicy odjazdów para się całowała, jakby miała tylko tę minutę w zapasie. Siedemnasta pięćdziesiąt trzy pokazała "opóźniony 25 min.", potem "wjeżdża".

Stałam jak zaczarowana. Wagony przesuwały się przede mną jeden po drugim, w oknach odbijały się parasole, czapki, obce twarze. Ludzie wysypywali się na peron: mężczyzna z walizką na kółkach, studentka z plecakiem, starsza pani trzymająca reklamówkę z kanapkami. Wszyscy gdzieś zmierzali, wszyscy na kogoś czekali. Tylko ja czekałam na kogoś, kto już podjął decyzję, że nie wróci.

Zaglądałam w każdą twarz, choć wiedziałam, że jego tam nie będzie. Gdzieś w środku wciąż była ta irracjonalna nadzieja, że nagle się pojawi, że wyjdzie z wagonu, roześmieje się i powie: "Przecież to jakaś pomyłka, ten list to błąd". Ale pociąg odjechał pusty z mojego punktu widzenia. Nie było go.

Usiadłam na zimnej ławce. Obok chłopak jadł frytki, a jego tłusta kartka szeleściła głośniej niż mój oddech. W ręce wciąż miałam kopertę - tę samą, którą przyniósł listonosz. Papier był wilgotny od moich palców. Na nagłówku: "Wniosek o rozwód z orzeczeniem o winie". Każda litera cięła jak szkło.

Nie pamiętam, jak wróciłam do domu. Pamiętam tylko, że światło w kuchni wydawało się zbyt ostre, a krzesło zbyt puste. Otworzyłam lodówkę, choć wcale nie byłam głodna. Patrzyłam na mleko, jajka, słoik musztardy - wszystko wydawało się takie bezużyteczne, jakby życie zatrzymało się na półce między masłem a jogurtem.

W głowie dudniło pytanie: jak można zniszczyć dwadzieścia lat jednym listem? Bez rozmowy, bez próby, bez spojrzenia w oczy?

Tej nocy nie spałam. Słuchałam kroków sąsiadów na klatce, psa szczekającego na podwórku, stukotu deszczu o parapet. A we mnie była cisza, cięższa niż wszystkie dźwięki razem. Nazajutrz wstałam i poczułam, że muszę coś zrobić. Że nie mogę tylko siedzieć i płakać. Tylko co? Jechać do niego, zadzwonić, napisać? Czy godność wymaga milczenia?

Patrzyłam na telefon, na list, na własne ręce drżące nad kubkiem kawy. I pomyślałam, że być może największe pytanie brzmi nie "dlaczego on odszedł", ale "co ja zrobię z tym, że zostałam". Bo może właśnie to odróżnia koniec od początku - decyzja, czy ten list ma być wyrokiem, czy początkiem nowej mapy, której jeszcze nie potrafię czytać.

Nazajutrz wstałam i poczułam, że muszę coś zrobić. Że nie mogę tylko siedzieć i płakać. Tylko co? Jechać do niego, zadzwonić, napisać? Czy godność wymaga milczenia?

Chodziłam po mieszkaniu jak w klatce. Raz brałam do ręki telefon, raz odkładałam. Pisałam wiadomości i kasowałam je po sekundzie. Na stole wciąż leżały dwie koperty: jedna z listem z kancelarii, druga z niedojedzoną bułką, którą przygotowałam dzień wcześniej na jego powrót. Kontrast tak absurdalny, że aż ironiczny.

Po południu odezwała się córka. - Mamo, jak tam? - zapytała lekko, jakby przeczuwała, że coś się dzieje, ale nie miała odwagi spytać wprost. "Dobrze" - odpowiedziałam. Zwyczajne "dobrze", które w polszczyźnie oznacza czasem największe kłamstwo.

Wieczorem usiadłam w kuchni przy zapalonej lampce i zaczęłam pisać list. Nie do niego, nie do dzieci, tylko do samej siebie. Pisałam o tym, że mam prawo być wściekła, mam prawo czuć się zdradzona, mam prawo też bać się przyszłości. Że mam wybór: albo żyć listem, który przyszedł, albo napisać własny, w którym to ja decyduję, co będzie dalej.

Kiedy skończyłam, było już po północy. Na stole leżały dwa papiery - ten z kancelarii i mój, napisany drżącą ręką. Spojrzałam na nie i uświadomiłam sobie, że są jak dwie różne wersje życia. Jedna napisana cudzym językiem: paragrafów, punktów, sygnatur. Druga - moim: pełnym emocji, niepewności, ale też odwagi.

Zgasiłam światło, poszłam do sypialni i po raz pierwszy od dawna zasnęłam bez czekania na odgłos klucza w drzwiach.

Bo w dniu, w którym miał wrócić z delegacji, wróciła do mnie też świadomość, że nie zawsze to druga osoba wybiera finał. Czasem to my decydujemy, czy list jest końcem, czy początkiem. I właśnie nad tym pytaniem - co wybiorę - zasnęłam var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];