Na ulicy podeszła do mnie kobieta i powiedziała:
- Spotykam się z pani mężem od pół roku.

Najpierw nie zrozumiałam, co słyszę. Był wtorek, wracałam z bazarku z siatkami ziemniaków i koperkiem, kurtka wciąż miała w sobie poranny chłód, tramwaje brzęczały jak zwykle. Jej głos wdarł się w mój dzień jak nożyczki w materiał.

Stała zbyt blisko. Pachniała słodkimi perfumami, miała płaszcz przewiązany w pasie i usta pomalowane jak do zdjęcia. W ręku trzymała telefon, który zasłaniał jej połowę twarzy, jakby chciała się za nim schować.

- Pani mąż to Piotr? - zapytała ciszej. - Nie chcę robić scen, ale… musisz pani wiedzieć.

Usiadłam na niskim murku przy kiosku, bo nogi zmiękły mi do granicy śmieszności. Ktoś obok kupował gazetę, ktoś pociągał nosem, ktoś prowadził psa, który węszył przy śmietniku. Życie dalej szło swoim rytmem, tylko moje nagle stanęło jak zepsuty zegar.

- Dlaczego teraz? Dlaczego tutaj? - wydobyłam z siebie.

- Bo on obiecał, że powie. Od miesięcy obiecuje. I nie mówi. - Wcisnęła mi pod nos ekran. - Nie jestem zła. Jestem zmęczona.

Na ekranie zobaczyłam zdjęcie: męska dłoń na kubku z logo kawiarni, zegarek, ten sam, który Piotr dostał ode mnie na czterdziestkę - charakterystyczna rysa na bransolecie. Ujęcie od dołu, z ukosa; mogło być każde. Potem kilka wiadomości: "Będę po 19", "Nie mogę dziś, zamknięcia", "Jutro, obiecuję". Bez imion, tylko numery. Jeszcze jedna fotografia - bok naszego auta przed garażem, rozpoznawalna naklejka po lewej. I nagle zwykłe rzeczy - kubek, zegarek, naklejka - zaczęły wyglądać jak dowody.

- Jak masz na imię? - zapytałam.

- Magda. - Westchnęła i odsunęła telefon. - Nie szukam pieniędzy. Nie mam planu rozbić wam domu. Chcę, żeby ktoś wreszcie powiedział na głos, co się dzieje. Jeśli się dzieje. Bo może tylko ja tak myślę… - urwała, po czym dodała twardo: - Spotykamy się w piątki. Ta sama kawiarnia, róg Mickiewicza i Lipowej. Pani na pewno wie, gdzie to.

Wiedziałam. Lipowa - ta z dobrymi drożdżówkami.

- Dlaczego powiedziałaś mi na ulicy? - spytałam jeszcze.

- Bo kiedy dzwonię do niego, milczy. A kiedy jestem z nim, mówi, że "jeszcze nie pora". A pora zawsze jest dla mnie za długa. - Wzięła oddech. - Przepraszam. Wiem, że ranię. Ale nie umiem już być widmem.

Odeszła pierwsza. Zostałam z siatką ziemniaków i słowami, które zapomniały, gdzie powinny usiąść. Przepchnęłam dzień jak ciężki wózek: obiad, pranie, dwa telefony służbowe z bezpiecznym "tak, jasne", nic, co wymagałoby serca. Wieczorem Piotr wrócił od "klienta", całował w czoło, rzucił: "Jutro też późno", odłożył telefon wyświetlaczem do stołu. Zapytałam, jak w pracy. Odpowiedział: "Normalnie". Zapytałam, czy w piątek coś planuje. Powiedział: "Zobaczę". W kuchni pachniało żurem, w salonie grały wiadomości, a we mnie dudniło jedno: piątek.

Nie jestem z tych, co od razu sprawdzają telefony. Nie wiedziałam, czy potrafię. Zamiast tego wyjęłam z torebki paragon z bazarku - data, godzina - i zapisałam na odwrocie "Mickiewicza/Lipowa, 19:00?". Głupstwa, drobne gesty udające kontrolę. W nocy nie spałam. Słuchałam, jak on oddycha - miarowo, spokojnie - a mnie tętno ścigało się z cieniem.

W czwartek napisała Magda: "Chcę tylko, żebyś wiedziała. Nie każ mi już czekać za niego". Skąd miała mój numer? Pewnie Piotra telefon wyświetlał, gdy dzwoniłam w nieodpowiedniej chwili. Odpisałam: "Spotkajmy się. Beż paniki. W piątek, 18:00, ta kawiarnia". Przez godzinę trzymałam kciuk nad przyciskiem "wyślij". W końcu wysłałam.

Piątek był czarny jak espresso. O siedemnastej czterdzieści usiadłam przy oknie kawiarni. Pachniało cynamonem i mlekiem. Ludzie przyszli po ciastko, po rozmowę, po selfie w złotej godzinie. Ja przyszłam po prawdę, której bałam się bardziej niż dentysty. Magda przyszła punktualnie. Bez przerysowania, bez triumfu. Zamówiła herbatę i usiadła naprzeciwko.

- Mogę mówić bez ogródek? - zapytała.

Skinęłam. Opowiadała prosto, bez fajerwerków: że spotkali się na szkoleniu; że najpierw była praca, potem kawa, potem piątki; że Piotr mówił, iż "w domu panuje cisza, której nie umie już podnieść"; że bywał czuły i odważny, a zaraz potem tchórzliwy jak chłopak po dzwonku na matmę. Opowiadała o jego żartach (trafiła), o bliznie przy obojczyku (trafiona), o tym, że w stresie dotyka lewej brwi (trafiona w punkt). Słuchałam i miałam wrażenie, że ktoś pisze mi biografię człowieka, którego znam na pamięć - ale inną czcionką.

- Co chcesz osiągnąć? - zapytałam w końcu. - Żeby wybrał?

- Żeby przestać kłamać. - W jej oczach nie było nienawiści. Morelowy smutek. - W którą stronę - to już wasze. Ja nie chcę być "drugą". Ale nie chcę też, żeby ktoś myślał, że wymyśliłam sobie czyjeś życie.

Wtedy on wszedł. Zobaczyłam go w odbiciu szyby: płaszcz, torba, tamten zegarek. Rozejrzał się i zamarł, gdy zobaczył nas obie. Przez sekundę sądziłam, że zawróci. Nie zawrócił. Podszedł do stolika jak ktoś, kto idzie na egzamin, do którego nie miał notatek.

- Kasia… - zaczął. - Nie tutaj.

- Tutaj - powiedziałam. - Skoro tu jest piątek.

Usiadł. Przez chwilę wszyscy troje milczeliśmy, jakby ktoś nałożył na nas dzwon z grubego szkła. Potem mój mąż wyjął portfel, odchrząknął - jego odruch, gdy brakuje mu słów - i powiedział:

- To nie jest tak, jak myślisz.

- A jak jest? - zapytałam.

- Spotykaliśmy się - wszedł mu w słowo własny wstyd. - Ale… - Znowu urwał. - Ale to nie miało być kosztem ciebie. Miałem ci powiedzieć. Nie potrafiłem.

- I co dalej? - powiedziałam już spokojnie. - Plan jest jakiś? Czy dalej piątki, "zamknięcia" i herbaty bez cukru?

Widziałam, jak przenosi wzrok z jednej na drugą. Jak człowiek, który stoi na dwóch krawężnikach naraz i wie, że zaraz jedna noga straci grunt.

- Nie chcę kłamać - wydusił. - Ani jednej, ani drugiej. - Wyjął telefon, spojrzał na mnie i dodał: - Mogę zadzwonić do prawnika. Albo mogę zadzwonić do terapeuty. Tylko nie każ mi udawać, że to się nie wydarzyło. Bo się wydarzyło.

Kelnerka postawiła między nami trzy szklanki wody, jak w kiepskim żarcie. Kątem oka widziałam uśmiechy ludzi przy sąsiednich stolikach, błysk flesza. A ja czułam, że naprawdę dzieje się coś rzadkiego: przypadek, w którym nikt nie wygrywa.

- Nie będę twoim alibi - powiedziała Magda, wstając. - To jest wasza historia. Ja swoją już opowiedziałam. - Zostawiła rachunek za herbatę i wyszła.

Zostaliśmy sami. Patrzyliśmy na siebie przez ten sam stół, przy którym siedział z nią. Nagle zrozumiałam, że wszystko, co powiem teraz, będzie miało smak tej kawiarni - cynamonowo-gorzki.

- W domu czeka zupa - powiedziałam, żeby wypełnić ciszę. - Jak chcesz, przyjdź. Porozmawiamy. Ale nie o "czy", tylko "jak". - Wzięłam płaszcz. - Dziś nie zdecyduję ani za ciebie, ani przeciw tobie.

Wyszłam. Na zewnątrz pachniało deszczem. Tramwaj zadzwonił, jakby ktoś dał znak do zmiany sceny. Szłam powoli, licząc kroki jak argumenty: za, przeciw, za, przeciw. W kieszeni brzęczał telefon - wiadomość od córki, "mamo, będziesz jutro?", od koleżanki, "żyjesz?", i od nieznanego numeru: "Przepraszam, nie chciałam pani zranić" - Magda.

Usiadłam na przystanku. Pomyślałam, że być może najtrudniejsze w zdradzie nie jest to, co ktoś robi, tylko to, co my z tym zrobimy. Czy zbudujemy z tego mur, czy most, czy spalimy wszystko do podstaw.

Wieczorem postawiłam na stole trzy talerze. Dwa puste i trzeci - dla mnie. Zupa parowała. Klucz w zamku przekręcił się niepewnie. Piotr wszedł. Usiadł naprzeciwko. Nic nie mówił. Ja też nie. Po chwili przesunęłam w jego stronę kartkę i długopis.

- Napisz jedno zdanie prawdy - poprosiłam. - Takie, od którego możemy zacząć albo skończyć. Tylko bez "to skomplikowane".

Wziął długopis. Długo patrzył na pustą kartkę, jakby każde słowo ważyło tonę. Potem powoli, starannie, napisał kilka słów. Przesunął kartkę w moją stronę.

"Nie chcę drugiego życia. Chcę naprawić to, które mamy."

Patrzyłam na te litery długo, jakby od nich zależał cały mój los. Serce biło szybciej, w gardle czułam suchość. To nie były wielkie obietnice, nie były to też łatwe zapewnienia. Ale było w nich coś prawdziwego.

Podniosłam wzrok. On siedział zgarbiony, ręce złożone jak do modlitwy. Pierwszy raz od miesięcy zobaczyłam w jego oczach strach - nie przed tym, że zostanie zdemaskowany, tylko przed tym, że mnie utraci.

- To dopiero początek - powiedziałam cicho. - I nie wiem, czy umiem od razu wybaczyć. Ale… może jeszcze nie jest za późno.

Milczeliśmy chwilę, słuchając, jak w kuchni cicho bulgocze garnek z zupą. Nagle zwyczajny dźwięk wydał mi się obietnicą, że można spróbować znów być razem - od nowa, inaczej, ostrożniej.

Nie wiem, co przyniesie jutro. Ale tej nocy po raz pierwszy pomyślałam, że może czasem zdrada nie musi być końcem. Może może być także początkiem - jeśli dwoje ludzi znajdzie w sobie odwagę, by zburzyć ciszę i odbudować wszystko od podstaw. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];