Zawsze byłam kobietą niezależną. Po śmierci męża zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na osiedlu, które dobrze znałam, gdzie sąsiedzi witali się codziennie, a z okna widać było starą lipę, którą sadziliśmy razem czterdzieści lat temu. Czułam się tu bezpiecznie, spokojnie, na swoim miejscu.
Moja młodsza córka, Monika, od kilku lat wychowuje samotnie dwóch chłopców. Mieszka w wynajmowanym mieszkaniu — ciasnym i drogim. Często narzekała na koszty życia, na kredyty, na to, że „dzisiaj nie da się żyć normalnie, chyba że się kogoś wykorzysta”.
Pewnego dnia przyszła do mnie z pomysłem. — Mamo, przecież masz trzy pokoje. Jeden stoi pusty, a ja ledwo wiążę koniec z końcem. Gdybyś go wynajęła, mogłybyśmy się podzielić pieniędzmi. Tobie parę groszy wpadnie, a mnie będzie lżej.
Zdziwiłam się. Nigdy nie myślałam o tym, żeby wpuszczać do domu obcych ludzi. — Ale jak to, wynajmować pokój? Obcej osobie?
— To tylko student! — przekonywała mnie Monika. — Spokojny, czyściutki, ma swoje zajęcia. W ogóle ci nie będzie przeszkadzał.
Długo się wahałam, ale w końcu uległam. W głowie brzmiało mi jedno: „pomóż córce”. I tak zamieszkał ze mną Damian — dwudziestokilkuletni student informatyki, cichy, uprzejmy, z laptopem zawsze pod pachą.
Na początku było znośnie. Mówił „dzień dobry”, zamykał się w pokoju, nie wchodził w drogę. Ale po kilku tygodniach zaczęłam zauważać zmiany. Przychodził późno, potrafił rozmawiać po nocach przez słuchawki, a raz nawet zrobił imprezę urodzinową — cichą, ale jednak.
Łazienka była ciągle zajęta. Kuchnia — pełna jego rzeczy. I ta dziwna niepewność, gdy rano wychodziłam w szlafroku do kuchni i nagle mijałam obcego mężczyznę na korytarzu.
Czułam się obco we własnym domu.
Zwracałam się do Moniki:
— Córeczko, chyba ten pomysł z wynajmem to nie dla mnie.
A ona tylko machała ręką:
— Mamo, daj spokój. Przesadzasz. Ludzie tak żyją. Trzeba iść z duchem czasu. Damian płaci terminowo, to skarb!
A potem przeszła samą siebie. Przyszła do mnie z jeszcze jednym „pomysłem”.
— Mamo, posłuchaj. Rozmawiałam z koleżanką z pracy. Ona zna kogoś, kto chciałby wynająć całe mieszkanie. Duże pieniądze! A ty mogłabyś się przenieść do malutkiej kawalerki na wynajem. Tylko dla siebie. Cicho, spokojnie, zero studentów.
Poczułam, jakby mnie ktoś uderzył w twarz.
— Czyli chcesz mnie wyrzucić z mojego domu?
— Nie wyrzucić, tylko pomóc! Przecież ty i tak nie potrzebujesz tyle miejsca.
Siedziałam w fotelu i patrzyłam na nią, nie poznając własnego dziecka. Moja Monika, ta, której gotowa byłam oddać ostatni chleb, teraz proponuje mi kawalerkę z ogłoszenia, a moje mieszkanie — wystawić na wynajem jak pokój hotelowy.
Wtedy coś we mnie pękło.
— Damian ma się wyprowadzić. I natychmiast przestajesz ingerować w moje życie. To jest mój dom. Mój!
Monika była oburzona. Krzyczała, że jestem samolubna, że nie myślę o wnukach, że wszystko robię „na złość”. Ale pierwszy raz od lat nie cofnęłam się.
Kilka dni później Damian wyniósł się bez słowa. Miałam znowu dla siebie ciszę. Kawę w moim kubku, moje książki, zapach lawendy w sypialni.
Monika przez jakiś czas się nie odzywała. A potem napisała:
— Przepraszam, mamo. Nie rozumiałam.
Może naprawdę nie rozumiała. Może myślała, że skoro jestem starsza, to można moim życiem zarządzać. Ale ja nie jestem meblem do przestawiania. Jestem kobietą. I to nadal mój dom.