Nie zrobiliśmy tego dla poklasku. Nie oczekiwaliśmy podziękowań na piśmie ani prezentów w rewanżu. Po prostu chcieliśmy pomóc naszej córce. Ułatwić jej życie. Przekazać coś z serca - coś, co miało dla nas ogromne znaczenie.

To mieszkanie po moich rodzicach stało puste od śmierci mamy. Przez kilka lat je wynajmowaliśmy, ale zawsze miałam poczucie, że ono czeka na coś więcej.

Kiedy nasza córka, Ola, zaczęła mówić o kupnie własnego mieszkania z partnerem, bez wahania zaproponowaliśmy, że może się tam wprowadzić. Że oddamy jej je całkowicie - przepiszemy akt darowizny, niech będzie jej. Młodzi mieli wtedy małe dziecko, kredyt byłby dla nich ciężarem. A my chcieliśmy ulżyć.

Ona była wzruszona. Przynajmniej tak wtedy wyglądało. Mówiła: "Jesteście niesamowici. Nie wiem, jak się wam odwdzięczę" Wzruszyłam się. Czułam dumę. Radość. I coś w rodzaju spełnienia.

Na początku odwiedzaliśmy ich często. Pomagaliśmy z przeprowadzką, nosiliśmy kartony, sprzątaliśmy balkon. Dziadkowie przynosili wnusiowi zabawki, ja gotowałam obiady "na kilka dni". To była nasza radość. Ale po kilku miesiącach coś się zmieniło.

Zaczęło się od małych rzeczy. Gdy wpadliśmy któregoś dnia "po drodze", Ola była spięta.
- Mamo, mogłaś zadzwonić. Dzisiaj mamy bałagan i gości - powiedziała z wymuszonym uśmiechem.
Zrobiło mi się głupio. Przeprosiłam.

Następnym razem umówiliśmy się z wyprzedzeniem. Ale rozmowy były krótkie, napięte. Ola rzucała uwagi w stylu:
- Tato, nie ruszaj tej szafki, ona teraz jest na książki dziecka.
Albo:
- Wiesz, to już nie jest wasze mieszkanie.

To zdanie usłyszałam po raz pierwszy pół roku po darowiźnie. I poczułam, jak coś mnie kłuje w środku. Nie chodziło o prawa własności. Wiedzieliśmy, co robimy. Ale w moim sercu ten dom nadal pachniał szarlotką mojej mamy. To tu uczyłam Olę jeść zupę łyżką. To tu spała pierwszy raz bez pieluchy. A teraz czuliśmy się jak obcy.

Zaczęliśmy pojawiać się coraz rzadziej. Czekaliśmy, aż ona zaprosi. Ale zaproszenia przestały przychodzić.
Na moje pytanie, czy możemy wpaść na chwilę - odpowiadała:
- Teraz nie bardzo. Jesteśmy zajęci. Może w przyszłym tygodniu.

Tydzień zmieniał się w dwa. Dwa w miesiąc.

Mąż powiedział któregoś dnia:
- Gdybym wiedział, że to tak się skończy, nie oddałbym im tego mieszkania.
Ale powiedział to bez złości. Z bólem. Z zawodem.

Zaczęłam się zastanawiać, czy my czegoś nie popsuliśmy. Może byliśmy zbyt obecni? Może wchodziliśmy z butami? Może nie powinniśmy przychodzić bez zapowiedzi? A może… może po prostu w jej życiu nie ma już dla nas miejsca?

Ostatni raz byliśmy tam cztery miesiące temu. Z okazji urodzin wnuka. Przynieśliśmy prezent, tort, kartkę. Usiedliśmy przy stole. Rozmowa była o niczym. O przedszkolu, korkach, pogodzie. Ola spojrzała na zegarek i powiedziała:
- Fajnie, że wpadliście, ale my zaraz wychodzimy do znajomych.

Wyszliśmy w ciszy. W samochodzie długo jechaliśmy bez słowa.

Dziś już nie pytamy, czy możemy wpaść. Nie dzwonimy co kilka dni. Przestaliśmy kupować drobiazgi "na szybko", kiedy jesteśmy w pobliżu. Przestaliśmy próbować. Nie chcemy się narzucać. Ale w głębi duszy boli.

Bo oddaliśmy coś ważnego. Nie dla wdzięczności. Dla miłości. A zostaliśmy potraktowani jak przeszłość, której lepiej nie ruszać. Jak ludzie, którzy "mogliby chociaż zadzwonić przed wizytą", bo przecież "to już nie ich mieszkanie".

Nie chcemy niczego odbierać. Ale przestaliśmy udawać, że wszystko jest w porządku. Zrozumieliśmy, że czasem to, co dajesz z serca, staje się dla innych tylko adresem. A dla ciebie - pustym miejscem, do którego nie masz już klucza.

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fullads'];