Zawsze byłam samodzielna. Nie tylko z wyboru, ale i z charakteru. Nigdy nie lubiłam prosić o pomoc. Gdy miałam trzydzieści lat i dwójkę dzieci, potrafiłam wstawać o piątej, zrobić śniadanie, wyprawić je do szkoły, pojechać do pracy, potem jeszcze zakupy, obiad, pranie, sprzątanie.

Byłam jak maszyna. Działałam. I mówiłam wtedy:
- Jak kiedyś będę stara, nie chcę, żeby ktoś się mną opiekował. Chcę być samodzielna do końca.

Powtarzałam to latami. Z dumą. Kiedy ktoś wspominał o domu opieki albo o tym, że dzieci pomagają w starości, kiwałam głową z lekkim dystansem.
- To nie dla mnie - mawiałam. - Nie chcę być ciężarem.

Mam 76 lat. Mieszkam sama w bloku, na czwartym piętrze bez windy. Dzieci wyjechały za granicę. Córka do Niemiec, syn do Holandii. Mają swoje rodziny, swoje światy. Dzwonią… czasami. Zawsze krótko. Córka mówi, że jest zmęczona po pracy. Syn - że dzieci chore, że "zrobi wideo w weekend". Zawsze coś.

Nie mam do nich pretensji. Sama ich tego uczyłam - żeby byli niezależni, żeby nie patrzyli za siebie, żeby szli przed siebie. A jednak… są takie wieczory, kiedy siedzę przy kuchennym stole, patrzę na puste krzesła i myślę: czy ja naprawdę nikomu nie jestem już potrzebna?

Zaczęło się powoli. Najpierw coraz częściej gubiłam rzeczy - klucze, okulary, paragony. Potem kilka razy zostawiłam włączony gaz. Na szczęście poczułam zapach w porę. Raz przewróciłam się w łazience. Leżałam chwilę na zimnych kafelkach i zastanawiałam się, co by było, gdyby nie udało mi się wstać. Nikt nie przyszedłby mnie szukać. Może dopiero po dniach.

Wtedy po raz pierwszy poczułam strach. Nie przed śmiercią. Przed samotnością. Przed tym, że można zniknąć z tego świata cicho, niezauważenie.

Z sąsiadami mam grzeczne relacje. Uśmiech, dzień dobry na klatce. Kiedyś sąsiadka zaproponowała, że przyniesie mi zakupy z Biedronki, bo "ciężko z tymi schodami". Odruchowo odmówiłam.
- Poradzę sobie. Dziękuję.

A potem płakałam w poduszkę, bo wcale nie radziłam sobie.

W telewizji pokazują seniorki w podróżach, na kursach tańca, z kijkami nordic walking. Ja mam problem zejść po schodach. Kolana bolą, ciśnienie skacze. Czasem czuję, że świat przyspieszył i zostawił mnie daleko w tyle. Kiedy widzę starsze panie z kolorowymi chustkami i uśmiechem na twarzy, mam ochotę zapytać: "A wy też wieczorami czujecie ścisk w gardle? Też zaglądacie do lodówki tylko po to, żeby się czymś zająć?"

Najgorsze są niedziele. Cisza wtedy jest głośniejsza niż w tygodniu. Nie ma pracy, nie ma gwaru sąsiadów. Tylko ja, mój czajnik i tykanie zegara. Próbuję zagłuszyć to wszystko radiem, ale i tak co chwilę łapię się na tym, że siedzę bez ruchu, wpatrzona w okno, jakbym na coś czekała. Tylko nie wiem już, na co.

Raz odważyłam się. Napisałam do córki dłuższą wiadomość. Nie, nie z wyrzutem. Z nadzieją. Że może poczuje, że mi ciężko. Że tęsknię. Że chciałabym choć przez chwilę nie czuć się jak cień. Napisałam, że byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie odwiedziła. Że ostatnio mam gorsze dni.

Odpisała dopiero po dwóch dniach. Krótko:
- Mamo, nie dramatyzuj. Wiesz, jak teraz u nas ciężko.

Czytałam to zdanie kilkanaście razy. Za każdym razem w głowie brzmiało ostrzej. Jak wyrzut. Jak: "Przestań zawracać głowę". Poczułam wstyd. Że się odezwałam. Że przypomniałam o sobie. Że nie wytrzymałam tej ciszy i chciałam ją na moment przerwać.

Tego wieczoru siedziałam długo w ciemności. Nie zapaliłam światła. W dłoniach trzymałam filiżankę herbaty, która dawno już wystygła. Nie płakałam. Nie miałam już na to siły. Czułam tylko, że coś we mnie zamarzło. Jakby jakaś część mnie przestała już wierzyć, że coś się zmieni.

I wtedy pierwszy raz pomyślałam: czy ta moja niezależność nie była przypadkiem zbroją, której teraz nie umiem zdjąć? Czy moje "poradzę sobie" nie stało się dla innych wygodnym alibi, żeby się nie interesować?

Teraz… marzę. Nie o luksusach. Nie o ciepłych krajach. Marzę, żeby ktoś zapukał do drzwi. Tak po prostu. Bez zaproszenia, bez specjalnej okazji. Żeby usiadł, spojrzał mi w oczy i zapytał: "Jak się czujesz? Naprawdę?"

Chciałabym znów ugotować zupę dla kogoś, kto ją zje z apetytem. Chciałabym usłyszeć śmiech w kuchni. Chciałabym choć raz poczuć dotyk - nie przypadkowy, nie medyczny, ale serdeczny. Bliski.

Nie chcę być ciężarem. Wciąż potrafię wiele zrobić sama. Ale już nie chcę być taka dzielna. Bo ta dzielność ma swoją cenę. I jest nią samotność.

I tak sobie siedzę. Cicho. Z nadzieją, że jeszcze kiedyś ktoś zapuka. Choćby przypadkiem. Choćby na chwilę. Choćby po to, by powiedzieć: "Jestem".

var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];