Po czterdziestce mój mąż nagle zaczął uczyć się hiszpańskiego. Z dnia na dzień w naszym mieszkaniu pojawiły się karteczki samoprzylepne: "puerta - drzwi", "ventana - okno", "corazón - serce".

Rano słyszałam w kuchni "¡hola!" do ekspresu do kawy, wieczorem "buenas noches" do pilota od telewizora. Najpierw śmiałam się, że to kryzys wieku średniego w wersji lingwistycznej: jedni kupują motor, inni - podręcznik A1.

Potem zaczęły dochodzić szczegóły. Playlista z flamenco i bolerami, którą puszczał podczas gotowania. Książka Cervantesa w tłumaczeniu "dla uczących się" leżąca na poduszce obok mnie. Nowy notes, w którym skrzętnie notował odmiany czasowników: "ser, estar, querer".

I te poranki, kiedy wychodził wcześniej z domu - "na konwersacje". Wracał uśmiechnięty, rumiany, z jakąś nową frazą, którą powtarzał przy kolacji, prosząc mnie, żebym zgadła znaczenie.

- Po co ci to tak nagle? - spytałam któregoś wieczoru.
- Zawsze chciałem - wzruszył ramionami. - Wiesz, kultura, tapas, Gaudí… A poza tym język trzyma mózg w formie.

Kupił bilety do Barcelony na "krótki city break - zanurzenie w języku". "Polecisz ze mną?" - zapytał od niechcenia, już po potwierdzeniu rezerwacji apartamentu w dzielnicy El Born. "Nie dam rady w pracy" - odpowiedziałam odruchowo, bo akurat wtedy zamykaliśmy projekt. - "To nic, pojadę sam, zrobię intensywne konwersacje" - odparł z ulgą, której nie zdążył ukryć.

Od tamtej pory hiszpański miał u nas swoje święto. "Martes - wtorek z serialem", "jueves - czwartek z kursem". Z czasem zaczęły pojawiać się też inne ślady: nowe koszule, fryzjer, do którego nagle zaczął chodzić regularnie, zapach perfum z nutą bergamotki, której wcześniej u niego nie czułam. I sms-y po hiszpańsku, w których rozpoznawałam tylko przyimki i serduszka.

"Nos vemos", "hasta pronto", "qué ganas" - google tłumaczył mi to bezlitośnie. "Do zobaczenia", "do rychłego", "nie mogę się doczekać". Za każdym razem próbowałam znaleźć dla tych słów niewinną wersję świata. "To pewnie grupa z kursu", "może nauczycielka wysyła materiały". W końcu do Barcelony poleciał "na cztery dni".

Wrócił… inny. Uśmiechnięty tak, jak dawno go nie widziałam. Opowiadał o Santa Maria del Mar, o kawie pitej na placu, o mężczyźnie grającym na gitarze w przejściu, o kraniku z winem w malutkim barze za rogiem. "I wiesz, nauczycielka miała rację: najlepiej się mówi, kiedy jest się głodnym i szczęśliwym" - śmiał się, krojąc pomidory. Nie zapytał, czy polecę następnym razem.

Kilka dni później, kiedy odkładałam jego laptopa na biurko, ekran rozbłysnął - sam zsynchronizował się z telefonem. Na środku wiadomość: "Te espero frente a Santa María del Mar. No tardes. - L."

Znałam już wystarczająco, by zrozumieć: "Czekam na ciebie przed Santa María del Mar. Nie spóźnij się." Inicjał "L.". Poniżej zdjęcie - kościół o świcie, różowa smuga nieba między kamienicami. Moje dłonie zrobiły się zimne.

Wieczorem, kiedy zasnął, oglądałam w internecie zdjęcia Barcelony jak ktoś, kto szuka w obcej topografii własnego domu. Znalazłam lokal z fotografii - łatwo go rozpoznać po latarni i kafelkach. W opiniach ktoś napisał: "Najlepsze miejsce na spotkania, w których wszystko dopowiada się spojrzeniem". Przesadziłam? Może. Ale czasem jedno zdanie potrafi trafić w samo sedno.

Nie zrobiłam awantury. Zamiast tego zapisałam się na… kurs hiszpańskiego. To brzmiało absurdalnie nawet dla mnie, ale czułam, że muszę zrozumieć słowa, którymi zaczęło mówić moje małżeństwo. Pierwszego dnia nauczyliśmy się "estar" i "ser". "Estar - stan przejściowy, ser - cecha stała" - powtarzała lektorka. Siedziałam z zeszytem i nagle pomyślałam: a my? My jesteśmy "estar" czy "ser"?

Latem znów poleciał. Tym razem "na tydzień - szkoła językowa robi intensywny kurs, szkoda nie skorzystać". Wrócił z wachlarzem, którym żartobliwie chłodził mi czoło. Wrócił też z pocztówką, którą znalazłam w jego walizce: "Para M. - por los días de luz. L." ("Dla M. - za dni pełne światła. L."). Nie musiałam nic tłumaczyć. "L." miała swoje miejsce w jego zdaniach.

Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam do szkoły, do której się zapisał. Uprzejma sekretarka sprawdziła listę. "Tak, było intensywne B1. Prowadząca Laura. Bardzo ją lubią." Laura. "L.". Na moim języku pojawiła się gorycz, jakby ktoś wsypał do herbaty sól.

Kiedy w końcu usiedliśmy do rozmowy, ważyłam słowa jak szkło.
- Kim jest Laura? - zapytałam wprost.

Zamilkł. To milczenie było odpowiedzią bardziej niż cokolwiek.
- Nauczycielką - powiedział po chwili. - Od hiszpańskiego.
- A dla ciebie?
- Kimś, przy kim znów chciało mi się mówić. - Przetarł czoło. - To nie jest to, co myślisz. To… - urwał. - To zaczęło się od słów.

"Od słów" - te dwa wyrazy zostały we mnie na dłużej niż wszystkie "to nie tak". Pomyślałam o tym, ile między nami było milczenia w ostatnich latach. O kolacjach, podczas których każde jadło w rytmie własnego telefonu. O wieczorach, kiedy - zmęczona - odkładałam jego zdania na potem. Czy zdrada zaczyna się od dotyku, czy od chwili, gdy ktoś czuje, że "znów chce mu się mówić" - tylko nie ze mną?

Po tygodniu odezwała się do mnie… ona. Krótka wiadomość po polsku, łamana, ale uprzejma: "Nie chcę ranić. Chcę wyjaśnić. Jeśli pani zechce, jutro o 17:00, kawiarnia przy Santa Maria del Mar." Skąd miała mój numer? Domyśliłam się. Wahałam się przez cały dzień. W końcu poleciałam - absurdalnie, spontanicznie, jak ktoś, kto ma dość wyobrażeń i chce zobaczyć realne oczy.

Usiadłam na placu. Barcelona pachniała rozgrzaną kamieniem i kawą. Laura była niższa, niż to sobie malowałam, miała krótkie włosy i spokojny głos. Mówiła lekko, wplatając hiszpańskie słowa w polskie zdania.

- Nie przyszłam odbierać męża - zaczęła. - Przyszłam powiedzieć prawdę. Poznaliśmy się na kursie, dużo rozmawialiśmy. On był samotny w zdaniach. Ja też. - Uśmiechnęła się smutno. - To było czyste na początku. A teraz… - rozłożyła ręce. - A teraz robi się brudne, kiedy się milczy.

- Czy spałaś z nim? - zapytałam, zdziwiona własną bezpośredniością.
- Nie - odpowiedziała. - Ale dotykamy się słowami. - Dodała po chwili: - I wiem, że to czasem bardziej boli.

Siedziałyśmy długo. Opowiadała o tym, jak uczy dorosłych mówić od początku, jak najważniejsze jest, żeby mieć do kogo mówić. "On miał do mnie. A powinien mieć do pani" - powiedziała. Nie było w tym triumfu. Było zmęczenie.

Wracając do hotelu, myślałam o koniugacjach. O tym, że "querer" - "chcieć" - odmienia się w czasie teraźniejszym inaczej niż "amar" - "kochać". Że w hiszpańskim jest tryb "subjuntivo" - ten od życzeń, wątpliwości i tego, "co by było, gdyby". Pomyślałam, że moje małżeństwo utknęło właśnie tam, w trybie przypuszczającym.

W domu usiadłam z mężem przy stole. Opowiedziałam mu o spotkaniu. Słuchał w napięciu, blady.
- Co teraz? - zapytał.
- Nie wiem - odpowiedziałam. - Wiem, że nie chcę wojny i nie chcę teatru. Chcę prawdy. Albo terapii, albo przerwy, albo… - urwałam. - Albo twojej decyzji, że zamykasz tamte drzwi.

Patrzył na swoje dłonie.
- Hiszpański zaczął się, bo chciałem się obudzić - powiedział. - Laura przyszła, bo nie umiałem tego zrobić przy tobie. To moja wina. - Westchnął. - Ale nie wiem, jak wrócić.

Od kilku dni siedzę z zeszytem do hiszpańskiego i koniuguję dwa czasowniki: "quedar" - zostać i "irse" - odejść. W każdej osobie, każdym czasie. Zapisuję kolumny: "terapia", "przerwa", "koniec", "nowe zasady". On śpi w salonie, ja - w sypialni, choć oboje nie śpimy prawie wcale. Na lodówce wisi kartka: "Spotkanie w piątek u mediatorów - 18:00". W kalendarzu: "Kurs hiszpańskiego - poniedziałki".

Czy on wróci "do nas", a nie tylko "do domu"? Czy ja będę jeszcze chciała być domem dla kogoś, kto nauczył się mówić głośniej gdzie indziej? Czy można zamknąć kościół Santa Maria del Mar w jednym zdaniu "przepraszam" - i czy to w ogóle uczciwe?

Nie mam gotowych odpowiedzi. Wiem tylko, że od czasu tej Barcelony patrzę na nas inaczej. I że czasem największą zdradą nie jest dotyk, tylko to, że ktoś uczy się pięknego języka - i przez miesiące nie ma ochoty używać go ze mną.

W piątek usiądziemy naprzeciwko, każde z własnym słownikiem. Może zbudujemy nowe zdania. A może okaże się, że to, co potrafimy już tylko odmieniać, to "żegnać się". Na razie powtarzam po cichu dwie frazy, których nauczyłam się jako pierwszych: "lo siento" - "przykro mi" i "lo intentamos" - "spróbujmy". Którą wybierzemy? Jeszcze nie wiem. I może właśnie dlatego wciąż zostawiam na biurku otwarty zeszyt - między "ser" i "estar", między nami. var adsinserter = adsinserter || {}; adsinserter.tags = ['fulladsnew'];